Współcześni "Getsemani"

Najnowszy spektakl Anny Augustynowicz opowiada o prawdziwym obliczu polityków i polityki, o moralności, bezwzględnej walce o władzę, a także o rodzinie i zaprzepaszczonych marzeniach. Pomimo już odrobinę nudzącego stylu, jaki narzuca widzowi pani reżyser, spektakl wart jest obejrzenia chociażby
ze względu na treść.


Meredith stara się uporać z niesforną córką, która wywołując skandale szkodzi jej karierze ministra, a ta przecież jest najważniejsza. Dziewczyna natomiast chce jedynie zwrócić uwagę matki, robiąc błędy, których może żałować do końca życia. Była nauczycielka dziewczynki staje się jej powierniczką i obrończynią, podczas gdy jej mąż zostaje zwerbowany do pracy w instytucji Otto Fallona, zajmującej się pozyskiwaniem pieniędzy dla partii w sposób nie do końca uczciwy. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kryminalna przeszłość męża Meredith, dawne związki z premierem, a także afera, którą chce nagłośnić bezwzględny dziennikarz. Aby zachować stanowisko, twarz i prestiż, zarówno pani minister, jak też premier robią wszystko, by zatuszować sprawę Otta i oczyścić go z zarzutów.

Getsemani to chwila zwątpienia, załamania, której ulegają bohaterowie dramatu. Zaczynają zastanawiać się nad słusznością swoich działań, nad moralnością podjętych wyborów, których każdy z nich dokonał. Lori rzuciła pracę w szkole, by grać na dworcu, Meredith poświęciła rodzinę, by pozostać u władzy, dziennikarz, który zapowiadał się jako obiecujący historyk porzucił pasję, stając się bezwzględnym, niemoralnym, zdolnym do wszystkiego pismakiem. Dopiero po pewnym czasie zaczynają zastanawiać się czy ta nowa droga, pełna kłamstw, niebezpiecznych gierek i bezwzględności jest słuszna.

Całość ukazana została w ubogiej przestrzeni wzbogaconej jedynie o czarne krzesła ustawione w półkolu oraz stołek, służący jako miejsce, w którym postacie dokonywały pewnego rodzaju rachunku sumienia, wewnętrznej spowiedzi, zdejmując maskę, narzuconą przez pozycję społeczną. Jedynym urozmaiceniem była klamra kompozycyjna, otwierająca i zamykająca przedstawienie bardzo pięknym obrazem plastycznym, ukazującym niemal w „mądzikowy” sposób ubranych na czarno bohaterów z tyłu sceny. Obrazowi towarzyszy rozmowa Lori
i córki pani minister Suzette, dotycząca znaczenia Getsemani. Powtarzający się przez cały spektakl motyw dźwięku wbijanych do kieszeni stołu bilardowego kul, niczym refren prowadzi od jednej sceny do drugiej, spajając je w jedną całość. Tym samym ów motyw symbolizował kolejne części rozgrywki, jaką podejmowali bohaterowie. Oświetlenie spektaklu było raczej jednorodne, chociaż czasem miękkie światło punktowca uwypuklało pojedynczą postać, dodając dramatyzmu grze aktorskiej.

Jeśli chodzi o ogólne wrażenia, to spektakl mogę skategoryzować jako dobry, ale spodziewałam sie czegoś lepszego. Przede wszystkim bardzo statyczne sceny nużyły formą wykonania, po drugie zaś- aktorzy nie popisali się warsztatowo. Chwilami nie mogłam zrozumieć co mówią, mimo iż siedziałam w pierwszym rzędzie. Jeśli chodzi o styl wykonania, to pani reżyser użyła typowych dla siebie środków wyrazu - scena uboga, minimalizm, dominanta koloru czarnego, mówienie w stronę publiczności z proscenium, nie były dla mnie żadnym zaskoczeniem. Uderzająca jest natomiast sama treść spektaklu, która szokuje, często zaskakuje przewrotnością ukazania psychologii postaci, a przede wszystkim każe nam się dobrze zastanowić nad światem i sposobem jego funkcjonowania. Mam w tym momencie na myśli różnego rodzaju komórki organizacyjne dzisiejszego społeczeństwa- od rodziny poczynając, a kończąc na władzy rządzącej. 

Maksymalna treść przy minimalnej formie - tak ujęłabym w skrócie odczucia towarzyszące mi po wyjściu z teatru.



Paula Jarmołowicz
Dziennik Teatralny Szczecin
29 maja 2010
Spektakle
Getsemani