WST 2012. Mickiewicz przerywa milczenie

Na 32. Warszawskie Spotkania Teatralne przyjechały dwa przedstawienia bazujące na twórczości wieszcza. Obie interpretacje zdejmują z Mickiewicza kokon tradycji nabożnego czytania. Pokazują, że skończyło się poklepywanie wielkiego Adama po ramieniu. Poeta znowu przemówił własnym głosem. Tak jak chciał, to on szarpie za ramię i woła, żeby gromadzić się wokół niego.

Paweł Wodziński, reżyser spektaklu "Mickiewicz. Dziady. Perfomance" [na zdjęciu], zamienił pogański obrzęd w obraz społecznego niezadowolenia i chuligańskiego buntu. Mikołaj Grabowski przygody bohaterów "Pana Tadeusza" wpisał w narodową pielgrzymkę. Wychodząc jednak z założenia, że bezwarunkowy zachwyt nad XIX-wieczną ojczyzną nie jest już możliwy, wyposażył postaci w autoironię. Bohaterowie opowiadają tekstem epopei, co robią oni sami albo ich partnerzy, stylizując wypowiedź na komentarz, i zaraz potem przechodzą do formy dialogu. O ile jednak twórcy przedstawienia "Dziadów" z Teatru Polskiego w Bydgoszczy proponują interpretację spójną i przekonującą, o tyle mniej ryzykowne, jak by się zdawało, czytanie "Pana Tadeusza" z rozpisaniem na role miejscami zmienia się w czysty kabaret.

Skazani na performance


Bohaterów w podrabianych adidasach oglądamy w inscenizacjach dawnych dramatów już od kilku lat. Paweł Wodziński znalazł dla takiej koncepcji mocne uzasadnienie. Odświeżył młodopolską teorię o performatywnym charakterze twórczości Mickiewicza, poety z prowincji, reprezentanta podbitego narodu. Z powodu tego wykluczenia Mickiewicz - artysta o zacięciu historiozofa i ambicjach polityka, stwarzał w swoich tekstach rzeczywistość, której odniesieniem w świecie realnym mógł być wyłącznie on sam. Tak jak bohater dramatu, sam odgrywał swój projekt. Reżyser sięgnął po zepchniętych na margines po to, by zapytać, jak dzisiaj wygląda taki performance.

Obrzęd dokonuje się na ciemnej scenie. Kilka reflektorów z jej głębi oślepia widzów. Widać zarysy namiotów, ekwipunku i miotających się ludzi. Całość przypomina obozowisko imigrantów. Jakiś herszt instruuje ich, co mają robić. Zasłaniają okna - jak mówią - kaplicy i wymachując drągami, pokrzykują: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Co to będzie, co to będzie?". Owszem, tekst w takim kontekście początkowo bawi, podobnie jak widok dojrzałego, otyłego Józia ze stelażem plecaka zamiast skrzydełek. Zdesperowana banda jednak nie żartuje, drwi ze wszystkich "gości" i katuje kukłę złego pana.

Z obozowiska akcja przenosi się do wnętrza przypominającego poprawczak, może hotel robotniczy, może akademik. Jego lokatorzy mają gitarę i mikrofon; jednego z nich stopniowo ogarnia szał. Demolując wszystko, wykrzykuje, że chce rządzić, że jak dostanie władzę, to zrobi porządek. Wielka improwizacja w wykonaniu Michała Czachora zachwyca i porusza. Chłopak z marginesu stylizujący się na frontmana czasem grzmi przez mikrofon, rzucając groźby na poważnie, innym razem mizdrzy się do niewidzialnej publiczności i deklaruje łagodnie zdartym od krzyku głosem, że jest nieśmiertelny. "Mam ja skrzydeł dwoje" - mówi, machając resztkami roztrzaskanego właśnie krzesła. Zadowolony z wygłaszanego tekstu i przedstawionych argumentów zyskuje pewność siebie, wtedy stać go na ciepły ton: "Patrz, jak te myśli dobywam sam z siebie"; "Tak! - czuły jestem, silny jestem i rozumny". Za moment szczęście znów zamienia się w gniew. Nie ma wątpliwości, że kiedy Konrad wylewa ciecz z kanistra, mówiąc w chwili zwątpienia - "Czym jest me czucie? Iskrą tylko! Czym jest me życie? Jedną chwilką!" - scena za moment stanie w ogniu.

Salon warszawski i bal u senatora to czysta groteska. Nowosilcow kijem golfowym rozbija pomarańcze, celując poza zapory odgradzające go od petentów. Zapory wyglądają tak, jak barierki montowane teraz wzdłuż manifestacji w miastach. Goście wykrzykują frazesy i pląsają. Na te działania nakłada się performance kontrastowy, posiadający silną, jednoznaczną wymowę - uznania własnej podległości, gestu poddańczego. Czyni go pani Rollison, czołgając się kilkakrotnie w stronę widowni przez długość sceny, z kawałkami bruku w dłoniach.

Spektakl Wodzińskiego kończy się, kiedy wspominająca poetę dziewczyna włącza się w obrzęd-protest, organizowany tym razem za barierkami na ulicy. "Dziady" na Krakowskim Przedmieściu? Tak zamknęło się inscenizacyjne koło. Grupa Guślarza zamiast miotać się wśród namiotów, staje karnie w szeregu. To rozwiązanie problemu czy pułapka?

Współcześni wykluczeni mogą sięgnąć po narzędzie w postaci języka romantyzmu, romantyzm może zyskać za ich sprawą nową, ożywczą interpretację. W jakim kierunku ma iść przemiana w ludziach i w interpretacji literatury, podpowiadają napisy wyświetlane w tle sceny. To fragmenty wspomnień XIX-wiecznych podróżników, władców i myślicieli z ich pobytu w ówczesnej Polsce. Świadectwa zastanych u nas zapóźnień cywilizacyjnych i kulturowych. A przecież mesjanizm nie jest jedyną propozycją Mickiewicza - odkrywcy ożywczych, wręcz zbawczych sił rodem z obrzeży. Podobnie bierność i agresja nie muszą być tarczą i bronią wykluczonych.

Co się wydarzyło między pielgrzymkami

Mikołaj Grabowski każe bohaterom "Pana Tadeusza" pielgrzymować po pętli - z głębi sceny, w stronę publiczności, potem podestami w lewo i w dół na widownię, do bocznego wyjścia. W pierwszej części pielgrzymi ubrani są współcześnie; w drugiej - zamieniają marynarki na kontusze. Fragmenty tekstu - m.in. inwokacja - wygłaszane są chóralnie, z ław kościelnych. Większość Mickiewiczowskich strof została jednak rozpisana na scenki albo przyśpiewki, wspomagane pantomimą i zabawnym rekwizytem, obliczone na reakcję publiczności. Przeróbka epopei na tekst la Gombrowicz, czyli pomysł na twórczą autoironię sprawdza się dwukrotnie.

Pierwszy raz za sprawą Jana Peszka (Wojski i Maciek), który podczas wędrówki na moment zatrzymuje się na widowni i oparty o ścianę, wygłasza w stronę publiczności, zacinając się od czasu do czasu, przepiękny, długi opis burzy po bitwie z Moskalami. Grane przez aktora znużenie nawrotami kolejnych ataków nawałnicy współgra z dystansem, jaki mamy do XIX-wiecznych strof i skrupulatności autora. Ale bardziej zachwyca sugestywność opisu i bogactwo języka. Druga, wyjątkowa scena w tym przedstawieniu to spowiedź księdza Robaka. Także Roman Gancarczyk dostał szansę wygłoszenia dłuższego tekstu. Stoi na środku sceny w pogniecionej, długiej nocnej koszuli. Jego Robak to współczesny Polak po przejściach, porywczy i upokorzony, który nawet nie wie, jak to się stało, że zabił, ożenił się i zgubił obojętnością żonę, a na koniec zaczął pić.



Katarzyna Frankowska
www.tvp.info
6 kwietnia 2012