Wstęp do piekła Nowego Jorku

Aktorski kwartet teatru Montownia jest w doskonałej formie. Może dlatego, że nie zasklepia się w żadnej stylistyce, wciąż zmienia repertuar i estetykę, wchodzi w coraz to nowe konfiguracje z innymi aktorami i z reżyserami

Najnowszą produkcją Montowni jest "Edmond" Davida Mameta. Przedstawienie może nie rzuca na kolana, ale budzi uznanie, przede wszystkim dla oszczędnej formy, która - choć oparta na zużytym chwycie teatru w teatrze - inteligentnie przystaje do tematu sztuki.

Scena z trzech stron zamknięta jest prostą, metalową konstrukcją, która tworzy system pomostów i schodów. Na górnym pomoście znajduje się coś w rodzaju garderoby: aktorzy, którzy chwilowo nie uczestniczą w akcji, zmieniają kostiumy, charakteryzują się przed lustrem albo przyglądają się kolegom grającym "na parterze". Tu przestrzeń gry stwarzana jest ad hoc, niemal z niczego, z najprostszych przedmiotów i światła - za odsłoniętą kurtynką kryje się kabina peep-show, drewniany blat na metalowym stelażu w zależności od aktualnej potrzeby staje się barem, ladą w sklepie jubilera albo stolikiem do gry w trzy karty. Fotel oznacza mieszkanie, ale wystarczy go rozłożyć i nakryć kapą, żeby stał się łóżkiem w burdelu albo w pokoiku przygodnej kochanki.

W takiej przestrzeni sześcioro aktorów przedstawia serię epizodów, które - wywiedzione z mrocznych i brutalnych realiów Nowego Jorku - układają się w przypowieść o cechach moralitetu.

Oto tytułowy Edmond (Maciej Wierzbicki), typowy przedstawiciel klasy "białych kołnierzyków", pod wpływem wróżbity porzuca dom i rodzinę i rozpoczyna inicjacyjną wędrówkę po dantejskich kręgach nowojorskiego piekła. Napotyka szulerów i sutenerów, dziwki i niespełnione aktorki, kaznodziejów i dilerów (pięcioro pozostałych aktorów gra po kilka postaci, tworząc paroma szybkimi kreskami wyraziste indywidua), poznaje wykolejony świat rządzony przez seks i pieniądze, wikła się w ekstremalne sytuacje, aż z niejasnych dla siebie powodów zabija nożem przygodnie poznaną kobietę.

W więzieniu, gdzie w końcu trafia, doznaje iluminacji, która pozwala mu rozpoznać sens i cel drogi, jaką przebył. Ta droga stanowi zresztą zarówno metaforę, jak i zasadę dramaturgiczną sztuki, która przywodzi na myśl tak zwane dramaty stacyjne Strindberga.

Sam Mamet przyznawał się do inspiracji "Woyzeckiem" Buchnera. Tak czy inaczej i sztuka, i przedstawienie z realistycznych mikrosytuacji budują na wpół senny czy skażony obłędem obraz świata, w którym dopiero dotknięcie samego dna egzystencji pozwala na wewnętrzne odrodzenie. Moralistyczny temat zderza się z plugawym i obscenicznym językiem. Mamet prowokuje wypowiedziami rasistowskimi i seksistowskimi, na tyle dalekimi od politycznej poprawności, że amerykańskie środowiska akademickie protestowały przeciwko wystawianiu sztuki.

Wśród możliwych interpretacji "Edmonda" jest i taka, która musi uwzględnić nazwisko głównego bohatera: Burke - bez wątpienia znaczące. Ale do czego Mametowi służy odwołanie do Edmunda Burke\'a, XVIII-wiecznego filozofa polityki, który stworzył podstawy nowoczesnego konserwatyzmu? Jednym z tematów "Edmonda" jest wolność i jej granice. Nie kto inny jak właśnie Burke poszukiwał złotego środka między liberalną zasadą wolności a konserwatywną zasadą ładu i głosił, że wolność bez cnoty i mądrości jest złem, szaleństwem i występkiem pozbawionym wędzideł.

Z tego punktu widzenia sztuka Mameta wyraźnie do idei irlandzkiego myśliciela nawiązuje. A przedstawieniem Montowni można nie tylko oczy nacieszyć, ale i umysł pożywić.



Janusz Majcherek
Gazeta Wyborcza
11 kwietnia 2009
Spektakle
Edmond