Wszyscy jesteśmy Kovacicami

Choć w tytule ma "bez sensu", w spektaklu czegoś, co jest go pozbawione, próżno szukać. Kontrowersyjne dzieło Wernera Schwaba, znakomita adaptacja Grzegorza Wiśniewskiego i niecodzienne aktorstwo - "Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu" to spektakl błyskotliwy, a w dodatku zabawny, choć miejscami naprawdę boli.

Jak na scenie przedstawić kondycję ludzkości, jednocześnie omijając wszelki banał i truizm? Odpowiedź można znaleźć w przedstawieniu Grzegorza Wiśniewskiego. Tu na jednej przestrzeni przyszło egzystować ludziom, których życie to niespełnione nadzieje i wszechogarniające rozczarowanie. Ludziom, którzy nie mogą znaleźć między sobą jakiegokolwiek porozumienia. Relacje, jakie budują, mogą zakrawać wręcz na patologię. Pani Robak (Barbara Marszałek) nienawidzi syna (Przemysław Kozłowski), ten najchętniej by ją zabił. Pan Kovacic (Mariusz Jakus) natomiast wykorzystuje seksualnie swoje córki (Matylda Paszczenko i Anna Sarna), jego żona (Milena Lisiecka) przymyka na to oko, pani Grollfeuer (Bogusława Pawelec) zaś trzyma w swoim mieszkaniu trupa dawno zmarłego męża. Na jednej małej przestrzeni zostaje przedstawiona cała współczesna społeczna deformacja, która budzi nas z letargu. Pobudka zaś jest naprawdę gorzka. Ile bowiem Kovacicov jest w nas samych? 

Grzegorz Wiśniewski stawia na teatr, który w dosłowny sposób realizuje ideę bycia jak najbliżej widza. Taki, w którym aktor znajduje się tak blisko, że jego oddech można nieomal poczuć na własnej skórze. W Zagładzie ludu zostaje zniesiona granica między sceną a publicznością, w bezpieczny sposób oddzielająca spektakl od codzienności. Świat sceniczny nie puszcza oka do widza, on wychodzi poza przedstawienie, bez pytania wkraczając w świat odbiorcy. Ten zaś szybko orientuje się, że happy endu nie będzie.  

Akcja przedstawienia zostaje umieszczona w bardzo skrzętnie rozplanowanej i zagospodarowanej przestrzeni. Oto na scenie niemal przez cały czas znajdują się wszyscy mieszkańcy różnych pięter kamienicy. Zastosowanie takich rozwiązań jest możliwe poprzez granie światłem, którego strumień decyduje, na której tragedii będzie się koncentrowała uwaga widzów. Reżyser udowadnia, że prostota jest najlepszym rozwiązaniem. Brak tu miejsca na jakiekolwiek nieprzemyślany zabieg, nietrafioną decyzję. Wszystko wykalkulowane z matematyczną precyzją: od scenografii, po grę aktorską. A tej nie sposób nic zarzucić.  

"Zagładę ludu…" warto zobaczyć. Dla aktorów, scenografii, a może przede wszystkim dla siebie. Stawić czoła rzeczywistości, która wkracza na deski teatru oraz słowu w bolesny sposób docierającemu do sedna.



Monika Macur
Dziennik Teatralny Łódź
28 lutego 2009