Wszyscy wdzięczni Pendereckiemu

Zarówno w Warszawie, jak i w Bytomiu najszczerzej, najmocniej i najserdeczniej biliśmy brawa Krzysztofowi Pendereckiemu, z wdzięcznością myśląc o zachowaniu jego zdrowia, talentu i sił twórczych na dalsze długie lata. Po "Diabłach", "Raju", "Masce" i "Ubu" czekamy cierpliwie na kolejne dzieła operowe, którymi ten wielki kompozytor i Polak umieszcza naszą Ojczyznę w panteonie operowych narodów przełomu XX i XXI wieku - pisze Sławomir Pietras w Angorze.

"Czarną maską" po ośmiu latach rozstaje się z Operą Bałtycką ceniony reżyser Marek Grzesiński. Jest zawiedziony i rozczarowany, czemu dał wyraz we wstępie do świetnie zredagowanego programu spektaklu. Na koniec dał spektakl doskonały, wyreżyserowany w drodze drobiazgowej ingerencji we wszystkie występujące postacie obsadzone przez nienagannych wykonawców na czele z Katarzyną Hołysz (rewelacyjna Benigna), Sylwestrem Kosteckim (równie doskonały Schuller), Ryszardem Minkiewiczem (Potter), Ryszardem Morką (Tortebat) i Robertem Gierlachem (Perl). Przy pulpicie dyrygenckim stanął Szymon Morus, wychowanek Wojciecha Rajskiego. Poprowadził spektakl bardzo dobrze, zwłaszcza zważywszy na trudności i komplikacje partytury Krzysztofa Pendereckiego.

Wrażenie całości psuje koncept finałowy reżysera z nieszczęsnym udziałem Bałtyckiego Teatru Tańca, nad czym nie będę się rozwodził, bo ciągle niesłusznie podejrzewany jestem o niechęć do Izadory Weiss.

Wkrótce po premierze gdańskiej odbyło się przedstawienie w Operze Narodowej, na które zbiegła się operowa Warszawa - zachwycona, wiwatująca i gratulująca twórcy spektaklu odważnemu, inteligentnemu, a zarazem wiernemu intencjom kompozytora.

Marku, twoja praca w Gdańsku to dobry okres działalności Opery Bałtyckiej. Odpocznij, zdystansuj się i oczekuj, że zamiast urządzania groteskowych i szkodliwych konkursów decydenci zgłoszą się do Ciebie jako wybitnego fachowca, abyś objął kolejną dyrekcję. Niedługo zwalnia się Wrocław, potem Bytom, a kto wie, czy "dobra zmiana" nie zmiecie również innych, jakże niefortunnie trzymających się swych stanowisk osobników.

Dwa dni później siedziałem już na widowni Opery Śląskiej, gdzie od dawna zapowiadano premierę "Króla Ubu" [na zdjęciu] Krzysztofa Pendereckiego "po raz pierwszy w jej dziejach". W Bytomiu od lat przesadza się ze słowami "naj", "po raz pierwszy", "najstarszy teatr operowy w powojennej Polsce". Otóż nie. W roku 1945 pierwszy spektakl w Katowicach odbył się dopiero 14 czerwca, a Opera Poznańska grała już od kwietnia. A więc nie najstarszy, jakby to miało dzisiaj jakiekolwiek znaczenie.

Zanim rozpoczęło się przedstawienie, spostrzegłem, że trzymany przeze mnie w rękach program to dzieło zredagowane przez Alana Misiewicza. Gratulacje, bo kompetentnie i interesująco. Truchlałem z obawy, co zobaczę za chwilę na scenie w wykonaniu zespołu, dla którego spektakl Pendereckiego wydawał się zadaniem zdecydowanie za trudnym. W ostatnim momencie wszedł na widownię Kompozytor z Małżonką, witany na stojąco niezwykle serdeczną owacją. Niepotrzebne więc były aż dwa powitalno-laudacyjne przemówienia dyrektora, na szczęście niedługie, ale za to prowincjonalne i niemrawe.

To, co nastąpiło potem, było jednym wielkim zaskoczeniem w całym moim długim operowym życiu. Obejrzałem spektakl rewelacyjny, porywający, doskonały we wszystkich elementach - począwszy od strony muzycznej, za którą odpowiedzialny był nieznany mi dotąd dyrygent Jurek Dybał.

Koncepcja reżyserska i scenograficzna Waldemara Zawodzińskiego, mającego przy sobie jak zwykle Janinę Niesobską (choreografia i ruch sceniczny) i Marię Balcerek (szaloną i fascynującą projektantkę kostiumów) poszybowała na wyżyny, jakich nie osiągnęła nigdy przedtem Opera Śląska. Powstał spektakl na miarę historyczną. Wystarczyło postawić przed wykonawcami właściwą ekipę realizatorów, aby uważana za kiepską orkiestra zagrała doskonale. Scenografia w symbiozie z reżyserią dała rezultat zapierający dech w piersiach. To właśnie jego wysłałbym bez obaw do pracy w nowojorskiej Metropolitan, a nie posiadającego tylko tupet, spryt i trochę wdzięku operowego Nikifora.

Wystarczyło doprosić do obsady Annę Lubańską - niezrównaną, znakomitą w roli Ubicy. Lepszego niż Paweł Wunder bohatera tytułowego trudno by szukać gdziekolwiek. Świetnie zaprezentowało się również duże grono miejscowych solistów, a zwłaszcza zespół "siedmiorga chamów" (Dyla, Komandera, Ślusarz, Rachocki, Zdebel, Biernacki, Kostka).

Zarówno w Warszawie, jak i w Bytomiu najszczerzej, najmocniej i najserdeczniej biliśmy brawa Krzysztofowi Pendereckiemu, z wdzięcznością myśląc o zachowaniu jego zdrowia, talentu i sił twórczych na dalsze długie lata. Po "Diabłach", "Raju", "Masce" i "Ubu" czekamy cierpliwie na kolejne dzieła operowe, którymi ten wielki kompozytor i Polak umieszcza naszą Ojczyznę w panteonie operowych narodów przełomu XX i XXI wieku.



Sławomir Pietras
Tygodnik Angora
18 kwietnia 2016