Wykluczający i wykluczani
Wyrafinowany pochód oficjalnych i zimnych do szpiku kości ludzi nakazuje wyprostować się i mieć się na baczności. Dworzanie otaczający króla i królową przekonują, że oto oni znaczą wiele więcej niż całe pospólstwo zgromadzone na widowni. Dworskie intro czytelnie wrzuca widza w szczególnie cyniczny świat, który płonie. Ekrany umieszczone po obu stronach sceny przez znaczną część spektaklu prezentowały pożogę. Dosyć prosty symbol ognia i uschniętego drzewa umieszczonego na scenie odsyła do myślenia o rozpadzie. Pochód idzie więc w rozpad albo ów rozpad przynosi. Druga opcja to credo dworu. Tak przynajmniej im się wydaje: że z pozoru panują nad sceną.Problem zaczyna się, gdy Książę (Mateusz Mikoś) chce zrobić coś po swojemu. Dworskie dyskusje potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego nie tylko postaci na scenie, ale i widza. Widzę w tym atut, bo Waldemar Śmigasiewicz, chcąc osiągnąć efekt, któremu poświęcę więcej uwagi w następnych zdaniach, musiał pokazać snobizm całego dworu. Filip czegoś chce, ale najpewniej nie wie czego. Próbuje coś udowodnić i to szarpanie się z dworem i z rodzicami zaczyna napędzać całą machinę. Gdy już nieco okrzepliśmy w świecie Gombrowiczowskiej arystokracji, na scenę wpadają Ciotki Iwony (Małgorzata Machowska i Barbara Napieraj - brawurowe, pełne energii i niekwestionowanego kunsztu gry aktorskiej). Dekonstrukcja wyidealizowanego świata rodziny królewskiej dziać się zaczyna już tutaj. Ciotki Iwony stają się nośnikiem elementów farsowych, przez co napięta i sztywna od samego początku atmosfera zaczyna powoli pękać. Śmigasiewicz próbuje udowodnić, że wyidealizowany i sztuczny świat rozpada się z powodu najmniejszych szczegółów. Jeżeli istnieje w człowieku na tyle siły, by przeciwstawić się panującemu na siłę ładowi, można dopiąć swego. Jest jednak jedno ale...
Książę nie ma dobrej motywacji, by zmieniać obyczaje i układy sił na dworze. Gdy pojawia się Iwona (Justyna Król), zaręcza się z nią w imię... przekory. To ona przywodzi go do oświadczyn swoim milczeniem i pokracznością, które staną się zaczynem okrutnej i żałosnej katastrofy. Śmigasiewicz pojawienie się Iwony wykorzystuje, by zaprezentować skomplikowane zagadnienie INNOŚĆ. Iwona mówi niewiele. Tak napisał tę rolę Gombrowicz. Reżyser jednak dodaje maksymalnie dużo apatii w tej postaci, apatii przestudiowanej w każdym geście. Równocześnie nie tylko za sprawą tekstu - ale także sytuacyjnie - Iwona jest osaczona, potraktowana jako śmieć, nieprawdopodobnie paskudne zjawisko, którym można zagrać, zabawić się po to, by utrzeć nosa rodzicom i staremu porządkowi. Śledząc postać Iwony, która dzięki oszczędności i precyzji ruchu Justyny Król osiąga swoją wyrazistość, ma się nieodparte wrażenie, że Śmigasiewicz usytuował tę kobietę w szerszym kontekście niż nakreśla to dramatyczny debiut Gombrowicza. Odstępstwo od sal zamkowych na rzecz suchego drzewa, sofy i ekranów z ognistymi projekcjami, pozwala pomyśleć szerzej.
Sterylność scenografii, zwłaszcza w drugiej części, gdzie z ekranów znikają projekcje i zostaje niemalże szpitalna biel, sugerują z kolei, że Iwona może pojawić się wszędzie. Pytanie brzmi jednak: jak potraktujemy tę konkretną przybyszkę, tę INNOŚĆ, która pojawia się niespodziewanie? Czy sięgniemy po środki rodem z Gombrowiczowskiego dworu, czy też spróbujemy wybrać własną drogę? Na drodze do katastrofy pojawia się przeciwwaga Iwony: rozerotyzowana Iza (Dagny Mikoś), którą to Książę po krótkim narzeczeństwie z Iwoną prosi o rękę. Mikoś doskonale radzi sobie z rolą, która tak naprawdę jest drugą zaraz po Iwonie rolą, która z pozoru nie daje zbyt wielu możliwości. Razem z reżyserem udało się jej poprowadzić tę postać z takim zaangażowaniem, że nie widziano na scenie jedynie przeciwwagi do milczącej Iwony, ale kobietę demoniczną, wampirzycę wślizgującą się do łóżka, wychodzącą z każdej możliwej dziury, wsączającą się w umysły nieco zdezorientowanych panów. Pełna energii dolewa oliwy do ognia. Nie sposób nie wspomnieć jeszcze o jednej kobiecie, która daje widzom umiejętność łączenia w sobie opanowania, surowości i emocjonalnego rozedrgania. Tak złożony ze sprzeczności i niepokojów charakter Królowej znakomicie stworzyła Mariola Łabno-Flaumenhaft. Aktorka o czystej barwie głosu, pewności każdego swojego ruchu i niebywałej sprawności fizycznej pod koniec drugiej części wygłasza słynny monolog o pragnieniu giętkości, którym to zdobyła scenę i uznanie widzów.
Kobiecy kwintet: Machowska, Napieraj, Król, Mikoś oraz Łabno-Flaumenhaft zamykają „Iwonę, księżniczkę Burgunda" w Gombro-wiczowskim świecie podanym w sposób nieprzesadzony, choć bywa momentami, że nużący. Rządy kobiet na rzeszowskiej scenie im. Wandy Siemaszkowej nie wyczerpują na szczęście tematu sztuki. Wspomniana wcześniej INNOŚĆ zdaje się być kluczem do rozumienia człowieka zamykającego się w określonym reżimie. Śmierć Iwony, zaplanowana w sposób żałosny acz skuteczny, jawi się jako upadek jakiegoś sacrum. Ostatnia scena do złudzenia przypomina układ Ostatniej Wieczerzy, gdzie centralne miejsce Jezusa zajmuje Iwona. Czyżby Śmigasiewicz chciał powiedzieć, że INNOŚĆ zawsze staje się ofiarą? W przypadku Jezusa ta ofiara była podejmowana dobrowolnie i z całkowitą świadomością. Choć z przebiegu spektaklu ani tekstu dramatu nie wynika, że Iwona daje się zabić dobrowolnie i iż jest tego świadoma, to jednak wolno sądzić, że samo poczucie bycia INNYM i zgoda na takie traktowanie jest zgodą na śmierć. Iwona rezygnuje z walki o swoją INNOŚĆ, zupełnie inaczej niż ustawiona naprzeciwko Iza.
Rzeszowska postpandemiczna premiera zmusza do pomyślenia. Trzeba powiedzieć, że „Iwona, księżniczka Burgunda" zadaje trudne pytanie, po co mi INNY? Po co mi jego odmienność? Śmigasiewicz daje brutalną odpowiedź, że tak właściwie INNY w ściśle zaprogramowanym świecie nie daje nic prócz destabilizacji, dlatego też musi umrzeć. Świat płonie dlatego, że INNOŚĆ nie ma dla niego żadnej wartości. Dlatego pod koniec spektaklu jesteśmy już w sterylnym, jednostajnie białym otoczeniu. Estetycznie przypomina to realizację „Ślubu" przez Annę Augustynowicz, co okazuje się dawać bardzo dobry efekt. Czy INNOŚĆ będzie kiedyś w cenie? Czy nadal będzie dochodzić do absurdalnej dialektyki wykluczonych i wykluczających?
Konrad Sikora
Dziennik Teatralny Rzeszów
17 lipca 2020