Wypłukiwanie Śląska

Trzydziestolatek w białej koszuli napoczyna nową butelkę łyskacza i złorzeczy na Śląsk. Na ludzi, język, obyczaje, mentalność, więzi rodzinne, skomplikowaną przeszłość. Jego jad wsącza się w ucho, wwierca w mózg. Tak zaczyna się przedstawienie Iwony Woźniak zrealizowane w reaktywowanej przed kilku laty chorzowskiej Reducie Śląskiej, zespole-legendzie „heimatowej" twórczości teatralnej.

Chłopak (Patryk Trzcionka) to człowiek sukcesu. Jest po pracy, nie może spać, przyszedł do swojego apartamentu na którymś z pięter nowoczesnego wieżowca i patrzy z góry na to, czego nienawidzi. Co go pęta i stygmatyzuje. Nie wiemy, czy mieszka w Warszawie, czy ukrył się gdzieś na wysokościach w samej Silesii. Czy to samotny Wilk ze Złotych Tarasów, który ma poczucie, że gdyby nie delikatny ślad akcentu, fatalne śląskie geny po rodzicach, ukryte psychiczne blokady, zaszedłby o wiele dalej i wyżej? Miałby wszystkie kobiety świata i kąpał się w studolarówkach. A może bohater Trzcionki udaje także przed samym sobą. Jest zwykłym korpoludzikem, słoikiem z pretensjami do bycia tutejszym, który osiągnął ledwie średni stopień kariery. Nie zajdzie wyżej, bo wie, że przyjechał z prowincji i ta prowincja przyjechała wraz z nim.

Wieczór jest długi, do wygłaszającego swoje antyśląskie filipiki, coraz bardziej pijanego bohatera zaczynają przychodzić obrazy przeszłości. Scena podzielona jest na pół. Proscenium to przestrzeń bohatera, tył sceny odgrodzony został tiulową zasłoną i pełni funkcję strefy duchów i wspomnień. W głębi stoi stara szafa, tytułowy „szrank", czyli wrota do przeszłości. Wchodzą przez nią przodkowie: wielopokoleniowe chorzowskie rodziny, Ślązacy i Niemcy, powstańcy i piłkarze, górnicy i hutnicy. W jednej ze scen przestrzeń zaroi się od zwiewnych dziewczyn z początku dwudziestego wieku. Wbiegną bose, w lnianych halkach i z wiankami na głowach. Posłuchamy, jak rozmawiają o chłopakach, o zamążpójściu, o przyjemności w łóżku. Bohater będzie patrzył na nie chciwie, bo w końcu sam nie ma kobiety, nie pasują mu ani Ślązaczki, ani te wielkomiejskie bizneswoman. Więc obraz wydobyty z zakamarków pamięci albo złudzenie egzotyki dawnej kobiecości stanie się czymś w rodzaju kuszenia. „Przecież mogłeś kochać nas takie. Gdzieś w głębi dalej takie jesteśmy" – zdają się szeptać dziewczyny-duchy, dziewczyny-symbole.

Każdy śląski duch wychodzi z szafy w towarzystwie. Z rodziną i z ferajną. Podglądamy dawnych chorzowian w kalejdoskopie scenek – podczas uroczystej kolacji, przy prezentacji nowo narodzonego dziecka, w dniu podziału – wyjazdu części Ślązaków do Reichu. Jesteśmy na meczu Ruchu Chorzów. Pół dziewiętnastego wieku i cały dwudziesty miga nam przed oczami.

Bohater przygląda się swoim „ojcom" z ironią, rzadziej z czułością, to znaczy czułość jest w samym obrazie i w nas, widzach, gdy na niego patrzymy. Nowy Ślązak sprawia wrażenie, jakby te wizje chciał odrzucić, broni się przed ich pięknem, dobrocią, porządkiem. Co rusz komentuje ich sens, czasem wchodzi za tiulową zasłonę, jakby sam był reliktem przeszłości. W obrazach nie ma żadnej tezy, choć kuszą, choć uwodzą. Jest za to zwykłe śląskie „żyćko". Podczas gdy bohater mówi demonstracyjnie po polsku, tamtym mieszają się języki – śląska godka płynnie przechodzi w niemiecki, polskie zwroty towarzyszą tym gwarowym, niezrozumiałym dla kogoś, kto nie dorastał na Śląsku.

Dziwna rzecz – język nie jest przeszkodą w emocjonalnym odbiorze tego przedstawienia. Dla jednych widzów może być przestrzenią identyfikacji, dla innych brzmi jak fascynujący szyfr, archaiczna mowa z utrudnionym dostępem. Język śląski nadaje światu duchów konieczną patynę, oddala od bohaterów, ale i wzbudza nostalgię za znikającym światem. Zespół Reduty Śląskiej składa się z kilku aktorskich pokoleń, nastolatki grają obok osiemdziesięciolatków. Wszyscy jednak rozumieją, po co weszli na scenę, konwencja spektaklu, języki polski, śląski, nawet niemiecki są dla nich naturalne jak oddychanie. Poza głównym bohaterem inni aktorzy pojawiają się na scenie na jeden charakterystyczny rozbłysk, ich postać musi zaistnieć w minutę, może szybciej. Dwie, trzy kwestie i na powrót znikają w szafie. W niepamięci, czarnej dziurze czasu. Trudno ich jednak zapomnieć, tak są autentyczni, naznaczeni epoką, dylematami ich rzeczywistości. Jedna z piękniejszych, zwyczajnych scen wyreżyserowanych przez Iwonę Woźniak: oto dwójka staruszków ogląda z okna idącą ulicą w dole pielgrzymkę mężczyzn – z rozmowy przebija stosunek Ślązaków do religii, szacunek połączony ze zdrowym rozsądkiem. Wiara połączona ze świadomością ludzkich wad. Staruszkowie trochę się dziwią, trochę wyzłośliwiają, trochę zazdroszczą idącym. I myślą, jak samemu się nie narazić tym, co poszli i tym, którzy zabraniali pójść. Śląski katolicyzm z o.o.

Na scenie Reduty ścierają się w obrazkach z przeszłości śląskie klany górniczo-hutnicze, planują przyszłość dla ledwie narodzonego chłopca, kłócą się o imię, zawód, charakter dziecka. Macki rodzinnej ośmiornicy oplatają każdego. Ale bohater widzi, że w przeszłości dawało to ludziom siłę. Lokalną sitwę trudno było rozerwać, Ślązacy trzymali się razem. Woźniak tka te wizje z prywatnej, małej śląskiej historii. I robi to bardzo delikatnie. Sięga po sceniczną elipsę, metaforę, metonimię. Stołem, przy którym zasiądzie się do kolacji, staje się po prostu biały obrus trzymany w powietrzu przez aktorów, stadion chorzowski zostanie wyczarowany przez grupkę młodych piłkarzy dosłownie z niczego. Przebrani w niebieskie stroje będą narzekać na bramkarza, który ma jeszcze jeden mecz do rozegrania w innej drużynie i dlatego bardzo się spieszy, na sędziego, na to, że za mało wódki do wypicia przed grą. Jeden nie ma butów, drugiemu nie podobają się kibice.

Spektakl Reduty nie jest przegadany, nie eksploatuje na siłę mitu i martyrologii Śląska, nie wciąga widza w naciąganą metafizykę losu śląskiego. W końcu wszyscy pod tą szerokością geograficzną swoje wycierpieli. To są raczej zwykłe rozbłyski z przeszłości, czujemy się czasem tak, jakbyśmy z bohaterem przeglądali album z rodzinnymi zdjęciami. I słyszeli, co mówią do siebie ludzie z fotografii. Mówiąc szczerze, bardziej podoba mi się ta strategia niż to, co proponuje od lat śląski nurt Teatru Wyspiańskiego w Katowicach – w Polterabendzie, Piątej stronie świata, Czarnym ogrodzie. Może to kwestia rozłożenia akcentów, autentyczności chorzowskich aktorów amatorów. Ale najpewniej chodzi o głównego bohatera. Nic tak nie broni w teatrze piękna odchodzącego świata, jak niechętne, nieprzychylne spojrzenie jednej z postaci.

Patryk Trzcionka robi wszystko, żeby jego bohater nie lubił Śląska. Gra go tak wiarygodnie, że w pewnym momencie jego gniew staje się naszym. I dlatego trudno postrzegać głównego bohatera jako postać negatywną, nonszalancko odciętą od korzeni. Każdy z nas jak on mierzył się w życiu ze swoją tożsamością, musiał przepracować historię rodzinną i lokalną.

Chłopak, który narzeka na Śląsk, ma w wielu momentach spektaklu rację. Wyczuwa się jego gorycz z powodu, jak to mawia Kazimierz Kutz, obciążenia „śląską dupowatością". Co zrobić ze społeczeństwem, którego cechą konstytutywną było zawsze przetrwanie, zwyczajność, przykaz niewychylania się w czasach, kiedy właśnie trzeba się wychylić, przekroczyć horyzont, chcieć więcej? W bohaterze Trzcionki jest złość, że w Polsce śląskie pochodzenie skazuje człowieka i obywatela na swoistą drugoligowość, przypisanie do określonej, „gorszej" historii, że na niektórych ludzi Śląsk zwyczajnie nie zasługuje. Bo oni są ponad nim. A jednocześnie z jego winy są do końca życia podwójni. Czemu nie rodzimy się wolni, czemu heimatu po prostu się nie wybiera? – sypie podtekstami Trzcionka. Można spierać się z poszczególnymi argumentami bohatera, ale jego rozpoznanie sytuacji jest trafne. Mówi za każdego, kto znalazł się w uskoku między rzeczywistościami hanysów i goroli, i nigdzie nie należy. Przedstawienie Reduty dokumentuje także (i nieco wbrew sobie) koniec obowiązującej iluzji, że można nigdzie nie należeć. Śląsk, Polska, miasto, regiony, środowiska, klasy społeczne, partie polityczne upominają się o nas coraz mocniej.

Oglądałem Starego klamora w dziadkowym szranku i czułem, że to wręcz modelowa propozycja repertuarowa dla teatru amatorskiego działającego w określonym środowisku. Czującego oddech przeszłości na plecach i puls teraźniejszości na teatralnym przegubie. Iwona Woźniak połączyła lekcję historii lokalnej z namysłem nad rozdrożem przynajmniej dwóch najmłodszych pokoleń Ślązaków. Śląsk jest w jej przedstawieniu tylko hasłem wywoławczym, iskrą pobudzającą nie-Ślązaków do rozmowy o własnym uwikłaniu. Wszyscy musimy w pewnym momencie przekroczyć rodzinę, tradycję i miejsce urodzenia, by potem, po latach, wrócić do niej z mądrością i czułością. Bo kiedy nas w nich nie było, dużo zrozumieliśmy. Niekoniecznie byliśmy lepsi, byliśmy po prostu inni. Jak pisał Mrożek: żeby naprawdę pokochać prowincję, trzeba z niej najpierw wyjechać. W Starym klamorze... zespół i reżyserka już tę drogę przebyli, bohater spektaklu jeszcze nie. Stąd to chwalebne pęknięcie w scenariuszu, decydujące o sile oddziaływania widowiska. Stary Chorzów bierze nas w posiadanie przez zaprzeczenie, robi to wbrew wysiłkom bohatera i wbrew naszemu naturalnemu oporowi. Bo przecież jesteśmy za nowoczesnością. Chyba.

Jeśli z prowincji i przeszłości, która w niej zastygła, nigdy się nie wyjedzie (w sensie mentalnym, symbolicznym, a nie lokomocyjnym rzecz jasna), zostają potem człowiekowi tylko takie wieczory jak ten, na który zaprosił nas bohater Starego klamora.

Już po brawach Patryk Trzcionka wykonuje znamienny greps. Podczas gdy koledzy schodzą za kulisy, on łapie chciwie butelkę whisky ze stolika. Żebyście mi tego, hanysy, nie zabrały! To nie Trzcionka się wygłupia, to bohater w nim wychyla się ostatni raz. Złapał niedokończoną butelkę i wypije ją sam, później. Wcale nie skończył swoich rozliczeń ze Śląskiem. Dalej próbuje go z siebie wypłukać.



Łukasz Drewniak
nietak!t
6 stycznia 2018
Portrety
Iwona Woźniak