Wyrostek robaczkowy teatru

Drezdeński festiwal "Szene: Polen" okazał się spójnym przeglądem małych form, dedykowanym prawie wyłącznie polskiej alternatywie. I był jak podróż w czasie, bo z niemieckiej perspektywy skromne, autorskie poszukiwania są w polskim teatrze najbardziej oryginalne.

Kilka pierwszych dni maja spędziłem w Dreźnie na Festiwalu "Szene: Polen" organizowanym przez miejscowy Societaetstheater oraz Instytut Polski w Berlinie, Filię w Lipsku. I był to pobyt wielce pouczający dla polskiego teatromana. Wystarczył jeden rzut oka na program, by zorientować się, że żaden krajowy polish showcase już tak nie wygląda. Nie było na nim ani spektakli Klaty, ani Jarzyny, ani Warlikowskiego. 

"Szene: Polen" nie rościł sobie oczywiście prawa do bycia reprezentatywnym dla najważniejszych polskich zdarzeń teatralnych. Mimo że festiwal wsparł finansowo Instytut Adama Mickiewicza oraz Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej, a także liczne niemieckie fundacje kulturalne, widać było, że tego przeglądu, jak i pewnie większości niemieckich festiwali z mniejszych ośrodków, zwyczajnie nie stać na najbardziej rozchwytywane polskie teatry.

Okazało się, że w zasięgu organizatorów są wyłącznie spektakle z nurtu off. Nie dyskutuję z tym wyborem, bo Niemcy mają prawo nie wiedzieć, że puls polskiego teatru bije od dawna poza offem, skoro u nas na każdej scenie repertuarowej jest przyzwolenie na eksperyment i głód młodych talentów reżyserskich. Ale jest też jeszcze jedno wytłumaczenie programu festiwalu w Dreźnie.

Pomyślcie - skoro prawie wszyscy polscy reżyserzy młodej generacji inspirują się teatrem niemieckim, nic dziwnego, że Niemcy tylko w naszej alternatywie dostrzegają coś świeżego. Mimo że świeża nie jest, na pewno jest wolna od wpływów teatru Pollescha, Castrofa, Marthalera. U nas mówimy, że off to wyrostek robaczkowy polskiego teatru, skansen zapełniony kombatantami i artystami zwyczajnie niezaradnymi.

Drezdeńczyków zaciekawił w naszym offie gatunkowy mix teatru tańca, teatru muzycznego, teatru wizji i obrazu. Ponoć odnajdują w tych kameralnych polskich projektach jakąś nigdy niepodjętą przez teatr niemiecki możliwość. No tak, oni nie podjęli - my zapominamy i lekceważymy. To dlatego drezdeński festiwal był dla mnie jak podróż w czasie, bo takich stricte offowych festiwali właściwie już w Polsce nie ma. Sam gardłowałem najgłośniej za oczyszczeniem z alternatywy Krakowskich Reminiscencji Teatralnych, ucieszyłem się, kiedy zmieniły się formuły Lubelskich Konfrontacji Teatralnych i szczecińskiego Kontrapunktu.

Bo żeby ocalić te festiwale, należało przenieść punkt ciężkości, przyciągnąć widzów inną estetyką, skoro off nie proponuje nic nowego. Swoją drogą aż do momentu wystąpienia Jarzyny i Warlikowskiego w 1997 roku polscy widzowie wychowani na książkach Nyczka, Brauna i Puzyny wierzyli, że rewolucja przyjdzie z offu. Alternatywne grupy wydawały się bardziej przygotowane na nowe, wolnorynkowe realia, miały odchudzone struktury, dobrą logistykę, kontakty zagraniczne. Off generował spektakle łatwiejsze w transporcie, przełamywał bariery językowe i, co najważniejsze, grał za mniejsze pieniądze. Jeszcze gdzieś do roku 2000 prawie każda premiera offu miała w ciemno zaklepane wizyty zarówno na kilkunastu dużych festiwalach teatralnych w Polsce, jak i za granicą. Perpetuum mobile! Można było naprawdę żyć z teatru. Aż nagle w dwa, trzy sezony cały ten system rozleciał się jak domek z kart. Młodzi ludzie przestali szukać w offie autentyzmu i nonkonformizmu. Off, żeby istnieć, musi mieć wroga. Wobec kogoś musi być alternatywą, ktoś musi być Wujkiem Samo Zło w polskiej rzeczywistości.

A po upadku komunizmu off trwał w dezorientacji. Gdzie do cholery jest teraz nasz wróg: władza? Nie może być, przecież ona jest nasza demokratycznie wybrana: "Jesteśmy nareszcie we własnym domu". Kościół? - Nie uchodzi. Kapitalizm? Konsumpcja? Trudno atakować coś, co tak kusi, tak nęci.

Off przegrał walkę o rząd dusz, bo "młodsi zdolniejsi", a potem pokolenie Klaty pokazali, że awangarda, prowokacja obyczajowa, eksperyment formalny, radykalizm polityczny i społeczny mogą dokonać się pod szyldem instytucji publicznej, w szacownych murach mieszczańskiego teatru. A kiedy w sezonie 2003/2004 Jarzyna zainicjował akcję Teren Warszawa (10 niskobudżetowych produkcji, realizowanych góra w 3 tygodnie, które powinny być grane poza macierzystą sceną, w różnych punktach miasta) off stracił ostatni bastion: przestrzenie pozateatralne. Off, jeśli chciał przeżyć, musiał na tę "uzurpa-cję" odpowiedzieć. Porzucić krąg ulubionych lektur a nawet dawne metody pracy. Musiał otworzyć się na dramat, zmienić język, zmultimedializować, unowocześnić. Ale poza wyjątkami typu Teatr Suka OFF nikt z alternatywy się nie otworzył. Uległ za to wtórnej amatoryzacji, schronił się w licealnej grupie wiekowej albo pod szyldem teatrów autorskich. Przepoczwarzył się w nurt teatrów ruchu i tańca: "Odebraliście nam słowa i idee, ale nigdy nie odbierzecie nam ciał."

Ze zdumieniem zobaczyłem w Dreźnie, w którą stronę ewoluował Marcin Herich i jego Teatr A Part, w pewnym sensie spadkobierca katowickiego Cogitatura. Jak ważny jest teraz dla niego wpływ na przykład Dereva. Od paru lat estetyka dawnego offu funkcjonuje w polskim teatrze tylko jako zabawa formalna i test naiwnej konwencji jak w pokazanym na "Szene: Polen" "Utworze sentymentalnym na czterech aktorów" Cieplaka. Niedobitki aktorów studentów z grup alternatywnych wyparli zawodowcy z dyplomem (Porywacze Ciał, Kompania Teatr, Montownia). Off, jeśli ma jeszcze jakąkolwiek szansę na nawiązanie dialogu z nowym teatrem to tylko dzięki takim artystom jak Paweł Passini. Zagrane w mieście Wettinów "Turandot" jego NeTTheater przywracało wiarę, że w offie możliwy jest eksperyment, forma okrutna i niemożliwa zarazem, łącząca elementy z wielu estetyk: nowoczesność i tradycję, kulturę wysoką z You Tube\'em. Spektakl Passiniego rzeczywiście zagarnia i doświadcza widza, a to uczucie rzadko mnie ostatnio dopadało w związku z alternatywą. Cóż, z polskim offem rzeczywiście jest jak z wyrostkiem robaczkowym: póki nie zacznie boleć, nawet nie wiesz, że istnieje.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
29 maja 2010
Spektakle
Turandot