Wyścig z samym sobą, czyli Kościelniak w Wybrzeżu
Po udanym spektaklu dyplomowym studentów IV roku SWA w Gdyni w lutym tego roku i w reżyserii Małgorzaty Talarczyk, przyszedł czas na kolejną odsłonę "Czyż nie dobija się koni?". Tym razem mistrz formy i "trzeciej drogi", Wojciech Kościelniak, brata się z teatrem dramatycznym.Prawie pięć lat temu Wojciech Kościelniak w jednym z wywiadów dla Gazety Świętojańskiej zdecydowanie wyrażał niechęć wobec ewentualnych poszukiwań w teatrze dramatycznym, pieczętując swoją pozycję w musicalu. Dziś wyznacza sobie nowe szlaki, wiodące właśnie przez teatr dramatyczny, odczytywany przez pryzmat innych znaków niż muzyczne konotacje. Co skłoniło mistrza teatru muzycznego do wejścia na dość utarte ścieżki, szczególnie w tych czasach, kiedy inteligentnej rozrywki, budującej dotychczasowe dokonania reżysera, jest jak na lekarstwo? Po obejrzeniu adaptacji "Czyż nie dobija się koni?" Horace'a McCoya w Teatrze Wybrzeże można zastanawiać się, czy zejście Kościelniaka z "trzeciej drogi", jakiej jest znakomitym odkrywcą, to dobry pomysł na biegłe uprawianie reżyserii. Ale być może niezapomniany inscenizator "Lalki" opanował strach, o który podejrzewał siebie kiedyś, został złowiony i połknął przynętę?
"Chwyciłem przynętę. Płynę przed siebie, wypływam, idę w głębinę. Czasem tylko, kiedy zacznę się szarpać czuję lekki opór."
Ryba w wersji drona górowała nad wszystkimi postaciami (i widzami), metafizycznie mając różne wcielenia. Była sędzią i księdzem, asystentem, tajniakiem, kapitanem, reżyserem Borzage a może nawet Wędkarzem. Kiedy się pojawiała, zwiastowała problem, czyli tragedię. Na początku wśród widzów wzbudziła życzliwy śmiech wydawanymi odgłosami płetwy ogonowej, jednak po czasie widz mógł samodzielnie skonstatować, że jej rolę można sprowadzić do jednego określenia - Nieuniknione. Nie było pobielonych twarzy, wieloznacznych postaci, aniołów, była ryba. Wojciech Kościelniak postawił przed sobą bardzo trudne zadanie nadpisania głębi do tekstu powieści poprzez skonstruowanie osobowości złowionych, oddając również hołd jednemu ze swoich trzech mistrzów, Jerzemu Grzegorzewskiemu (pozostali to Jarocki i Lupa).
Nadbudowa udała się częściowo, pozwalając ubogacić przestrzeń i ruch sceniczny, jednak same postaci nie energetyzują. Taniec, jako forma zniewolenia, upraszczał postaci, pozostawiając je izolowanymi cząstkami świata przedstawionego. W poszukiwaniu przyczyn określonych postaw zadajemy sobie pytania: dlaczego do makabrycznego maratonu staje w zaawansowanej ciąży Ruby, dlaczego Rollo (Jarosław Tyrański) nie jest demoniczny, a tylko porywczy, dlaczego Mack (Jerzy Gorzko) popełnia samobójstwo, dlaczego Jere (Piotr Chys) jest upośledzony umysłowo, choć radzi sobie składnie w ważnym momencie Pytań jest wiele, odnoszą się one do profilów charakterologicznych postaci, ich "pojemnego niedookreślenia". Oczywiście tak formalnie "rozciągnięty" spektakl może powodować, że widz poszukujący tajemnicy albo warstwowych powikłań, do jakich przyzwyczaił nas reżyser, nie będzie czuł się usatysfakcjonowany i nie wystarczy mu egzystencjalne credo "Złowionego" Tadeusza Różewicza (którego przytacza Kościelniak) - w pogoni za marzeniem, tracimy smak teraźniejszości (w bardzo dużym uproszczeniu).
"Ja na nikogo się nie gniewam od czasu, kiedy zrozumiałem, że płynę w tym jednym kierunku, że jestem ciągnięty, że jestem złowiony."
"Czyż nie dobija się koni?" to przede wszystkim dramat jednostek uwięzionych we własne sidła, szyte Wielkim Kryzysem, osobistymi traumami i lękiem przed niepewną przyszłością. Bieda, głód, niedowartościowanie, niedojrzałość i brak miłości prowadzą bohaterów na parkiet i ku tragedii. Brak nadziei ogranicza działania bohaterów, sprowadzając je niemal wyłącznie do myślenia o kolejnych pięciu minutach życia. Wyróżnia się Robert, który ma plany życiowe i marzenia o karierze reżysera filmowego. Wyróżnia się refleksją nad światem, choć prowadzi go ona do popełnienia morderstwa. W imię szlachetnego miłosierdzia staje się zabójcą. Gloria, wyczulona na niesprawiedliwość, przemoc i nieuczciwość innych wobec siebie, "łowi" Roberta w swoje sidła. Jak zwierzątko wietrzące zdobycz, poluje na dobro (w nomenklaturze wędkarskiej - wabi Roberta rozpoznawalną przynętą). Taka interpretacja utrudnia kategoryzację postaw, dobra i zła. Nie ma natomiast wątpliwości, że zło rozgrywa się na scenie. Jego ucieleśnieniem jest Rocky, sytuacyjnie używający przyjemności panowania nad słabościami innych. Okazuje się wytrawnym "wędkarzem", choć nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego do końca. "Najazd" aktywistki z Ligii Obrony Moralności dekoncentruje nawet Rocky'ego.
"Chyba połknęłam przynętę. Próbowałam stawić opór, ale szarpnięta, rzuciłam się do przodu."
Maraton, ukonstytuowany w Ameryce w latach trzydziestych zeszłego wieku, symbolizuje w Teatrze Wybrzeże wielki połów ryb, którym zabiera się wodę. Każdej wydaje się, że źródło/sukces jest niedaleko, jednak każda z nich poddawana jest "obróbce": zahaczona i ciągnięta, ginie w niewyobrażalnych męczarniach. Opór Lillian (Magdalena Boć) przynosi odwrotny do zamierzonego skutek, staje się wykorzystywaną seksualnie bezwolną ofiarą. Szaleństwo Rosemary to pancerz ochronny, sama bohaterka przed wszystkim szuka ciepła drugiego człowieka. Jedynie postawę Glorii można odczytać w kategoriach podświadomej obrony życia jako takiego (afirmacji?), jako protest wobec panoszącego się cierpienia i niesprawiedliwości, jako obronę chwili, co pozwala odbiorcy na analizę porównawczą z tekstem Różewicza.
Przyjemności dociekliwych teatralników ograniczyły się do wybranych elementów. Aurę tajemniczości nadawała muzyka Piotra Dziubka, który w sposób ilustracyjny prowadził dramatyczne postaci. Udało mu się tonować napięcie sceniczne, przypisywać atrybuty konkretnym scenom. Damian Styrna tworzył klimat beznadziejności mroczną scenografią, ogromną przestrzenią i ograniczeniem rekwizytów. Szkoda, że tylko raz została wykorzystana opuszczana myjnia, namiastka tlącego się życia. Z wyróżnieniem konkretnej sceny nie mam problemu. Katarzyna Kaźmierczak jako Rosemary dała popis gry aktorskiej. Jej chcica dawała ujście jej szaleństwu, na jakie sobie pozwoliła w marionetkowym życiu. Nic o niej nie wiemy, ale wzbudziła sympatię widzów. W całości rolę udźwignął i przedstawił Grzegorz Gzyl jako Rocky. Przyjął odpowiednio dużą ilość manierycznych gestów, aby przekonać do swojej parszywej postaci. Wąsik nadawał mu powab uroczego i demonicznego clowna. Gzyl rozkokosił się w roli już na premierze. Uroczo znudzona i prymitywna okazała się Pielęgniarka, w tej roli zobaczyliśmy Małgorzatę Oracz, która, przy niemal całkowitej bezczynności scenicznej, ożywiła się w bardzo ciekawej scenie "biegu" połączonego z nakładaniem prześcieradeł (tałesów?) na głowy długodystansowych tancerzy.
W pierwszym akcie Piotr Witkowski skupiał się jeszcze na obranej linii interpretacyjnej swojej postaci, nadając Robertowi cechy młodzieńca o przyjemnej aparycji, nieco poetyckiego czy marzycielskiego. Im bardziej rozwijał się dramat, jego postać traciła na wyrazistości, by ostatecznie "utonąć" z innymi. Zbyt mało odcieni swojej Glorii nadała Katarzyna Dałek, a przecież to najpełniej opisana postać spośród wszystkich innych. Ciekawie i wytrwale poszukiwała scenicznych "rozwiązań" Justyna Bartoszewicz w roli Ruby, zdominowana przez Jamesa (Marcin Miodek). Ta para, poza wiodącą, była zresztą najbardziej wyrazista.
Kiedy w krótkim czasie po sobie ogląda się spektakle na podstawie tego samego tekstu, w tym samym tłumaczeniu Zofii Zinserling, to nie sposób ucieć od porównań. Spektakl dyplomowy studentów SWA przy Teatrze Muzycznym przyniósł masę teatralnych pomysłów. Tempo spektaklu "zakrawało" na szaleństwo, ale zostało świetnie wpisane w interpretację całości. Nieustanny kołowrót, gonitwy na małej scenie, kombinacje ruchu scenicznego ciekawie kwalifikowały postaci. Wojciech Kościelniak, niepodzielny mistrz musicali, zaproponował natomiast niemal filozoficzną konstrukcję, spowolnioną, wodząc przyzwyczajenia widza na próbę.
W najnowszym spektaklu Wojciech Kościelniak nie zastawia zatem tylu haczyków interpretacyjnych, co zwykle w swych "rozrywkowych" propozycjach. Zbudował dramatyczne widowisko teatralne, którym zachwycać można się stopniowo i chyba wybiórczo. Brakuje rozmachu wielkich powieści o Wielkim Kryzysie, jak np. "Grona gniewu" czy "Myszy i ludzie" Johna Steinbecka, paradoksalnie brakuje ruchu doprowadzającego tancerzy do agonii a widza do współczucia. Próba dramatyczna "zaliczona", czekamy na Kościelniaka Wielkiego, być może słowackiego skandalistę w musicalu o papieżu (premiera w Nitrze).
Katarzyna Wysocka
Gazeta Świętojańska
8 kwietnia 2016