Wyspiański z banknotu

Burza po "Klątwie" według Wyspiańskiego cichnie, po "Wyzwoleniu" raczej jej nie będzie. Rzecz w tym, że twórcy tego pierwszego spektaklu operowali konkretami, a w drugim cała myśl tonie w ogólnikach.

Dramat w trzech aktach o beznadziejnej walce o wyzwolenie skłóconego i otumanionego narodu został przerobiony na jednoaktowy happening trwający ponad dwie godziny. Też o beznadziei, o Polsce, która co prawda jest tumaniona, ale wolna, co zresztą wykonawcy do znudzenia powtarzają. No to o co chodzi? Autor inscenizacji (i przeróbki) chyba bał się mówić otwartym tekstem, zresztą działał na zamówienie Centrum Myśli Jana Pawła II, więc część monologu Konrada przypisał polskiemu papieżowi. Tylko w tle chór wykrzykuje jakieś hasła z wczorajszych demonstracji rozmaitych ugrupowań. Jest coś o Donaldzie i Jarosławie, o Episkopacie, o religii, nawet o San Escobar, ale podawane tak niewyraźnie i bez związku z oryginalnym tekstem, że nic z tego się nie klei. W finale wydaje się, że ten wolny naród jednak dał się spętać, ale z całości trudno wyłowić jakiś sens. Chyba tylko taki, że Wyspiański patrzy na nas z banknotu 10 tys. zł przed denominacją.



Bronisław Tumiłowicz
Przegląd
13 kwietnia 2017
Spektakle
Wyzwolenie