Z Bogiem o pogodzie

Wiemy nie od dziś, że słowo w teatrze odgrywa ogromną rolę. Chodzi oczywiście o słowo mówione, ale gdyby je tak zastąpić pisanym? Możemy odnieść wrażenie, że wówczas nic nas nie będzie mogło zaskoczyć, będziemy znali kwestie aktorów, a sposób ich wypowiadania właściwie zostanie przyćmiony przez słowa zmaterializowane, namacalne.

To właśnie słowa, a raczej tekst w spektaklu „Ifigenia. Tragedia nowa” ma kluczowe znaczenie. I to ten tekst pisany albo - jak kto woli - wyświetlany na kilku telebimach. W nim utknęli aktorzy, w nim próbują odnaleźć się widzowie, trochę zdezorientowani zmianą konwencji. Słowa, które układają się w zdania i dialogi, porządkują również życie i historię, którą widzimy na scenie. Mówimy, że historia lubi zataczać koła, bo, choć spektakl opowiada o losach Ifigenii, córki Agamemnona i rozgrywa się w trakcie wojny trojańskiej, to co przedstawia wydaje się nam być dziwnie znane, wielokrotnie już powtarzane. Czyżby cały świat zamknął się w słowach, w historiach już wielokrotnie przedstawianych, które mówią o podobnych ludziach i ich problemach? Tak właśnie Michał Zadara kształtuje losy swoich bohaterów. Uzależnia ich od słowa, od pewnej historii, która rozgrywa się obok nich, a oni zostają do niej po prostu wciągnięci.

Na pustej scenie, gdzie scenografią są jedynie wyświetlane słowa, obserwujemy perypetie Ifigenii (Barbara Wysocka), która ma zostać złożona w ofierze, aby powstrzymać wiatr utrudniający atak na Troję. Dziewczyna ma ponieść śmierć, ponieważ tego chce Bóg. Dramat ten został przeniesiony we współczesne nam realia. Na bieżącą jesteśmy informowani, że media przyglądają się temu, co dzieje się na froncie, nasi bohaterowie widnieją na pierwszych stronach gazet, a Ifigenia ofiarowała uchodźcom lepsze dresy niż te z pomocy humanitarnej. Cały ten prestiż powoduje, że ojciec, który tak na dobrą sprawę nie wierzy w przepowiednie o odczynieniu wiatru, decyduje się ofiarować swoją córkę, gdyż ważniejsza jest opinia publiczna. Wojna musi mieć swój finał. I to zwycięski finał. Ifigenia zdaję się być symbolem wszystkich tych, którzy ponoszą śmierć w trakcie trwania bezmyślnych wojen, kontynuowanych głównie dla sławy. Oskarżenia kierowane wobec Agamemnona (Jan Peszek) przez Klitajmestrę (Anna Radwan-Gancarczyk) to być może krytyka wymierzona w tych wszystkich u władzy. Czy to będzie Irak, Afganistan, czy front II wojny światowej – schemat jest zawsze taki sam. I schemat ten pogłębiony zostaje przez otaczający nas i postacie tekst, bo przecież to wszystko już było.

Bohaterowie wydają się nam być daleko nie pasujący do swoich ról. Wielki wódz Agamemnon z dużym trudem artykułuje każdy wyraz, dostojna Klitajmestra zakłada swoje za wysokie buty, aby wyglądać nieco bardziej jak żona dowódcy, Ifigenia przed pójściem na stracenie przegląda dokładnie swoją szafę. To wszystko sprawia, że nie traktujemy ich poważnie i w głowie mamy przeświadczenie o tym, że to tylko taka rola, pewnego rodzaju kreacja, którą na nich nałożono.

Na szczęście wszystko dobrze się kończy. Okazuję się, że na znak ofiary zginęła inna Ifigenia – mylne odczytanie przepowiedni, wszyscy spotykają się na wspólnym piwku, zasłuchani w śmieszną historię o złożeniu ofiary. Ktoś inny zginął, nie ma się więc czym przejmować, a poza tym tego chce od nich autor tekstu, który wciąż pojawia się na ekranach. A co się stanie, gdy przystanie? Pewnie zaczniemy bić brawo, a historia potoczy się dalej swoim torem.



Jagoda Tendera
Dziennik Teatralny Kraków
12 kwietnia 2010