Z krzykiem i furią […] nic nie znacząca

Nowe realizacje klasycznych angielskich dramatów w ramach projektu National Theatre Live, transmitowane w wielu zagranicznych kinach, przyzwyczaiły widzów do gwiazdorskiej obsady, zjawiskowej scenografii i ogólnego rozmachu. Ustawiły poprzeczkę bardzo wysoko. Niestety, Rufusowi Norrisowi nie udało się jej dosięgnąć.

Akcja „Makbeta" przenosi się do współczesnego kraju ogarniętego wojną domową. Toczy się brutalna walka o przetrwanie, niemająca względu na pokrewieństwo czy status społeczny, sprowadzająca wszystkich do jednego poziomu. Bohaterowie są ubrani w brudne bluzy, spodnie-bojówki, ciężkie buty, kamizelki kuloodporne poklejone taśmą, sprawiające wrażenie zdobytych na śmietnikach lub od pokonanych wrogów – wszystko w szaro-zielono-beżowych zmatowiałych kolorach. Tylną ścianę sceny pokrywają długie kawałki czarnej szeleszczącej folii, która wraz z pomieszczeniami przypominającymi bunkry lub resztki budynków ocalałe z bombardowań, w których rozgrywa się część scen, stwarza mroczny, postapokaliptyczny klimat.

W tym barbarzyńskim świecie Makbetem targają ambicje nie tylko przeżycia, ale także sprawowania władzy nad garstką ocalałych oraz zdobycia tej resztki bogactwa, której nie zniszczyła wojna. Rory Kinnear konsekwentnie podąża ścieżką wyznaczoną jego bohaterowi przez Szekspira, doskonale ukazując przemianę od zwyczajnego żołnierza raczej zadowolonego z tego, co ma, i szczerze oddanego swemu władcy, do tyrana panicznie bojącego się stracić to, co bezprawnie posiadł, i bezwzględnie mordującego każdego, kto wydaje się zagrażać jego pozycji. Niestety, nie udaje mu się utrzymać roli do końca – w ostatnich scenach wypada nieprzekonująco, wyraźnie widać zmęczenie nieuzasadnione dramaturgicznie. Natomiast partnerująca mu Anne-Marie Duff zupełnie rozminęła się ze swoją rolą. Jej Lady Makbet to kobieta zaledwie pozująca na silną i odważną. Przez cały spektakl nie byłam w stanie uwierzyć, że ma jakikolwiek wpływ na decyzje męża. Jedynym wiarygodnym momentem Duff jest scena lunatykowania, kiedy rozpaczliwie próbuje zmyć krew z rąk i niemal przyznaje się do popełnionych zbrodni.

Na tle średnio udanych kreacji głównych bohaterów rewelacyjnie wypada Patrick O'Kane, mający bezsprzecznie najlepszą, najbardziej poruszającą scenę w całej sztuce. Kiedy Makduf dowiaduje się o morderstwie żony i dzieci, próbuje zachować zimną krew – praktycznie nieruchomieje i mówi spokojnym, opanowanym tonem – ale zdradza go twarz, na której wyraźnie odbijają się targające nim emocje (rozpacz, poczucie winy, wściekłość). Ten kontrast jest jednocześnie piękny i przerażający, może złamać widzowi serce.

Koncepcja Norrisa w gruncie rzeczy jest świetna. Wszystkie elementy – bardzo dobra obsada, postapokaliptyczna scenografia i takież kostiumy, współczesne wojenne realia – powinny gwarantować udaną produkcję. A jednak nie zagrały. Zabrakło w tym Szekspira. Mimo niewątpliwego uniwersalizmu tematu i świeżego spojrzenia reżysera na tekst, realizacja londyńskiego teatru nie ma w sobie głębi i poezji, które zapewniły „Makbetowi" nieśmiertelność. Przez cały spektakl nie mogłam pozbyć się wrażenia, że Szekspirowska fraza pasuje do stworzonej przez Norrisa rzeczywistości scenicznej jak kwiatek do kożucha.

Najmocniejszą stroną przedstawienia pozostaje warstwa wizualno-dźwiękowa. Fantastyczna scenografia Rae Smith tworzy posępny klimat, buduje poczucie osaczenia i zagrożenia, a upiorne tyczki symbolizujące las birnamski od początku wzbudzają lęk. Muzyka Orlanda Gougha to wywołuje dreszcz niepokoju, to wyrywa ze skupienia, zapowiadając nadchodzące niebezpieczeństwo. Natomiast światło, za które odpowiada James Farncombe, wydobywa z twarzy aktorów to, co najważniejsze, a z dekoracji to, co najstraszniejsze.

Choć cięcia tekstu pozbawiły sztukę swoistego konfliktu między przeznaczeniem a wolną wolą, wiedźmy pozostają jednym z istotniejszych i najlepszych elementów. Każde ich pojawienie się wzbudza grozę, a wizja, którą ukazują Makbetowi za drugim razem – pochód zamordowanych przez niego ludzi w maskach niemowląt – to horrorowy majstersztyk. Czarownice są tak niesamowicie przerażające dzięki sposobowi mówienia, ruchom i kostiumom przywodzącym na myśl afrykańskie szamanki uprawiające magię voodoo. Jedna przepowiednie monotonnie recytuje, druga wykrzykuje piskliwie, a trzecia powtarza niczym upiorne echo – razem stają się ucieleśnieniem koszmaru, tak bardzo nie z tego świata.

Rufus Norris miał szansę stworzyć „Makbeta" na miarę naszych czasów – trawionych wojnami domowymi, walkami o resztki bogactw i bezwzględnym dążeniem do władzy tych, którzy będą jej nadużywać. Jednak w tej działającej na wyobraźnię, postapokaliptycznej scenerii zgubił się elementarny sens słów wypowiadanych przez postacie. Wydaje się, że Szekspir zamiast pomagać w wyrażeniu uniwersalnego dramatu ludzi uwikłanych w walkę o władzę, powstrzymuje ekspresję i nie pozwala w pełni ukazać istoty ich nieszczęścia.



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
23 maja 2018
Spektakle
Makbet
Portrety
Rufus Norris