Za ciasne buty

Dziura w ziemi, dziura w norze, dziura w salonie. Wychodzi na jedno. Ale to także dziura z perwersją. Bo ponad wyrwą jest skocznia basenowa, bo z prawej strony widać buty: starannie ułożone lub, wręcz przeciwnie, rozrzucone byle jak.

W tej oryginalnej przestrzeni scenicznej, znakomicie wymyślonej przez Mirka Kaczmarka, trwają w katatonii bohaterowie "Placu Bohaterów" Thomasa Bernharda. Ludzie z dziurą, ludzie z basenem w głowie, ludzie bez butów. Są wściekli, zgorzkniali, namiętni. O coś im chodzi, kogoś stale oskarżają, narzekają, że im nie wyszło, że ich buty życiowe są zdecydowanie zbyt ciasne. Gadają zatem, monologują, krzyczą, ale najbardziej przejmującym efektem owej kaskady "gadań" i monologów, jest porażająca właściwie konstatacja, jak niewiele mają do powiedzenia, jak są zastraszeni i jak bardzo sami siebie zastraszają.

Grzegorz Wiśniewski nie pierwszy raz sięga po twórczość Bernharda (w 2010 roku wyreżyserował grany z powodzeniem do dzisiaj spektakl według Bernharda "Przed odejściem w stan spoczynku"). Dla Wiśniewskiego Bernhard nie jest jednak ani mitycznym sumieniem Austrii, ani egzystencjalistą z wykrzywionym grymasem ironii, jeżeli już musiałbym określić status autora w tym przedstawieniu, napisałbym: filozof moralista. Ktoś, kto najtrafniej, ale i najmocniej we współczesnej literaturze, zdefiniował zakleszczenie persony w katastroficznej rzeczywistości, którą sam sobie stworzył. Tam nie ma żadnej przejrzystości, polifonii, jest wielka czarna dziura w środku. W tej dziurze cały szlam: wojny, choroby, egzemy duszy. Wszystko, co szpetne, wszystko co uwiera, i co w istocie czyni z nas istoty czujące i zdolne do autorefleksji.

Oglądając świetny spektakl w Teatrze im. Jaracza, podziwiając jak arcytrudny tekst, tak dobrze, zagadkowo dobrze, podawany jest przez łódzkich aktorów, wszystkich aktorów, cały zespół - od głównych partii po małe role towarzyszące, do głowy powracały (wcale nieproszone) remisje z dawnych lektur Bernharda. Te wszystkie bernhardowskie sprzęgnięcia, zaburzenia mowy i dźwięku, jego charakterystyczne powtórzenia, od których trudno było mi się uwolnić do tego stopnia, że część z myśli Bernharda nieświadomie sobie przywłaszczyłem, a potem - jak Schusterowie w "Placu Bohaterów" - z premedytacją odrzucałem owe refreny, bo były przecież bernhardowskie, a nie moje. Zdaję sobie jednak sprawę, że Bernhard to nie jest zwykłe spotkanie z literaturą. To jest spotkanie przenikające. I bardzo niebezpiecznie.

***

Wiśniewski za Bernhardem portretuje mieszkańców tytułowego Heldenplatz (tak brzmi bowiem oryginalny tytuł sztuki z 1988 roku, wystawionej premierowo na narodowej scenie Burgtheater w Wiedniu w 50. rocznicę Anschlussu Austrii). Na Placu Bohaterów - Heldenplatz tuż przed wojną przemawiał triumfalnie Hitler, Schusterowie - Austriacy żydowskiego pochodzenia, zostali zmuszeni do opuszczenia Wiednia. Dwaj bracia zamieszkali w Wielkiej Brytanii: Józef z rodziną w Oxfordzie, Robert w Cambridge. Obaj wrócili do ojczyzny. Obaj tego żałowali - bo z Placu Bohatera stale słychać krzyki, bo ich kraj to trutka na szczury, trutka z zapasem hipokryzji, lęku i nienawiści do wszystkich, i do każdego. Postanawiają wracać do Anglii. To się nie uda

Roberta w spektaklu Grzegorza Wiśniewskiego gra Bronisław Wrocławski i jest to jedno z największych osiągnięć w karierze tego wielkiego aktora, symbolu Teatru Jaracza. Na czym polega wielkość Wrocławskiego? Myślę, że na tym, że swoje ogromne doświadczenie oddał tym razem w ręce mądrego i utalentowanego reżysera. Odkryłem zatem nowego Wrocławskiego. Człowieka wciąż silnego, bardzo męskiego i świadomego, ale równolegle złamanego w środku, zaskakująco wycofanego, budzącego nie tyle współczucie - na to jest zbyt obcesowy i niesympatyczny - ile zrozumienie. Właśnie zrozumienie. Trzeba mieć wielką charyzmę aktorską, żeby uwiarygodnić tego rodzaju skrajne emocje bez kolizji. Wrocławski niczego nie wymusza, nie broni bohatera w tandetnym stylu emocjonalnego szantażu. On po prostu doskonale wie, kogo gra. Ma intelektualnie i emocjonalnie przepracowany kontakt z Robertem. Czuje go głębiej niż być może on sam czuł siebie. Podziwiając aktorską klasę Bronisław Wrocławskiego w "Placu Bohaterów", przypominałem sobie kilkadziesiąt wspaniałych kreacji, w ostatnich dekadach przede wszystkim w przedstawieniach w reżyserii Jacka Orłowskiego i Bohdana Hussakowskiego, w których Wrocławski przy użyciu zupełnie innych środków, robił w gruncie rzeczy to samo. Rozumiał postaci, a potem dopiero je grał. To niby jest oczywiste, dlaczego więc wydaje się tak rzadkie.

"Czym jest Austria? Duchową i kulturalną kloaką. Kim są Austriacy? Sześć i pół miliona debilów i wariatów, domagających się pełnym głosem reżysera, który nadejdzie i wtrąci ich w przepaść" - mówił jeden z bohaterów "Heldenplatz". Dla Grzegorza Wiśniewskiego Austria staje się synonimem przestraszonej i gnijącej od środka Europy, a zgaszony ale wciąż wierzgający Robert w wykonaniu Bronisława Wrocławskiego - tej Europy egzemplifikacją.

"Alpejski Beckett", jak często pisano o Bernhardzie, miał rację: tkwimy w duchowej i kulturalnej kloace. Coraz gorzej, wcale nie lepiej. Czy ktoś zabetonuje kiedyś ropiejącą dziurę w ziemi, ułoży te buty, komuś się uda?



Łukasz Maciejewski
www.aict.art.pl
15 maja 2018
Spektakle
Plac bohaterów