Za młodzi na Herodów

Szaleństwo z tą nostalgią za latami 80. Po bielskim "Tak wiele przeszliśmy...", po filmie "Wszystko, co kocham", dwie premiery w Starym Teatrze znów zmuszają mnie do przypominania, jak nosiłem obcisłe dżinsy, popersowską grzywkę i pieszczocha na ręce.

"Utopia będzie zaraz" Zadary jest powrotem wprost do tamtych czasów, a "12 stacji" szuka raczej fundamentów owego podzielonego świata, który ciągle gdzieś jeszcze można spotkać w polskiej prowincjonalnej rzeczywistości, rodzinnych losach i opowieściach. Oba przedstawienia łączy chęć odbudowania relacji z fałszywym "rajem utraconym", są rekonstrukcją przeszłości dokonaną przez przedstawicieli dziwnego, wykorzenionego pokolenia. I tu, i tam poruszamy się w tej samej rozpaczliwej przestrzeni nie tyle tęsknoty, ile deregulacji. Szuka się nowego spojrzenia na Peerel, który przeminął i Peerel, który nadal mamy w głowach, w osobistym micie. Opowieść o tym, jak uczyliśmy się rozumieć rzeczywistość i jak na nowo sklejamy pamięć, detal i Historię, jest częścią rytuałów odprawianych wewnątrz smugi cienia. Trzeba przez nie przejść, żeby zobaczyć, co już było i co będzie dalej. Ale czemu to robi Michał Zadara? U Barei powiedzieliby mu - "za młodyś na Heroda!". Dlaczego akurat on rozlicza moje pokolenie? Cośmy mu takiego strasznego zrobili? I po co Evie Rysovej zmagania z eposem Różyckiego naśladującym "Pana Tadeusza"? Stara formuła Rilkego "tylko obcy może powiedzieć prawdę" nie zawsze się sprawdza. Wnuk (Wiktor Loga-Skarczewski) wędruje w tym spektaklu przez Opolszczyznę, Małopolskę i Ukrainę, scalając rozproszoną rodzinę. W wersji Rysowej znikają wszelkie odniesienia do "Pana Tadeusza", zostają scenki obyczajowe z polskiej prowincji. Dość zabawnie wypada w kontekście ostatnich problemów komunikacyjnych kwestia PKP. Świat Rysovej nie broni się ani jako podróż, ani jako kreacja rozsypanego świata, zagubionej w Historii mapy rodziny. Gwizdki zawiadowcy stacji zapowiadającego kolejne części spektaklu były nie tylko pretekstem do gremialnych przebudzeń na widowni, one także komentowały sam spektakl. 

Z Zadarą też bieda. Jego przedstawienie dzieje się w zakładzie fryzjerskim sklejonym z domem kultury. Wlazła tam grupa aktorów poprzebieranych za punków i popersów z lat 80. Fryzjer (Jan Peszek) robi im podpatrzone w piśmie "Bravo" fryzury, instruktorka (Anna Radwan) prowadzi próby muzyczne młodzieżowego zespołu. To druga po "Noclegu w Apeninach" przygoda Zadary z werystyczną scenografią, z marthalerowskim ujęciem bohaterów jako menażerii typów i muzyczną dezynwolturą nakazującą zamieniać aktorów w pozbawiony kompleksów i generujący muzykę na żywo rock band. Krakowscy aktorzy z poświęceniem grają "Czekamy na sygnał" Brygady Kryzys i "Dmuchawce, latawce, wiatr", w serii monologów opowiadają o pierwszych imprezach, pierwszych buntach przeciwko rodzicom, zawodach miłosnych, marzeniach o wyjeździe na festiwal w Jarocinie, założeniu własnej punkowej kapeli. Zadara i jego ekipa drwią z ekscytacji szczyli z podstawówki, którzy nie załapali się na nic ważnego. Prawda o epoce umknęła im gdzieś między wspomnieniem o kasecie Stilon Gorzów a szkolną imprezą. Demirski napisał przynajmniej dwa fenomenalne monologi - ten z mową pożegnalną na koniec podstawówki i relację z pierwszej zorganizowanej w domu prywatki. Doświadczeniem tej generacji nie jest Jarocin, ale marzenie o Jarocinie, na który jeździli starsi koledzy, nie kontestacja i walki z ZOMO, a podglądanie zadym przez okno w bloku, podsłuchiwanie, o czym mówią dorośli. Nie wiem, czy cielęcy wiek, kiedy bunt przyjmuje najgłupsze z możliwych formy, a człowiek jest karykaturą zarówno dziecka, jak i dorosłego, zasługuje na uruchamianie potężnej mitologii. Bo co ze wspominania Zadary i Demirskiego wychodzi? Portret tak zwanego pokolenia spóźnionych? Kim mieliby być w ich wieku, palestyńskimi chłopcami z intifady? Nasze przeżycie pokoleniowe to był rok 1989 i później, kiedy poznawaliśmy możliwości wolnej Polski. Chcieliśmy wszystkiego spróbować, dotknąć, bo dopiero co groziło nam, że za Peerelu będziemy nikim. Dlatego myślę, że Zadara, a przed nim Pałyga i Borcuch się mylą. To nie tak, że w połowie lat 80. leżą klucze do pokoleniowej tożsamości, prawda jest taka, że z ulgą zapomnieliśmy te czasy i nikt normalny nie chce się tam przenieść nawet na chwilę. Ani to szczególnie mroczny okres, ani emocjonalnie ciekawy. Rozumiem, że Zadarę ciekawi epoka, której nie doświadczył, w czasie kiedy my nosiliśmy arafatki i kupowaliśmy donaldy w Peweksie, bo jako emigrant odpoczywał gdzieś na Florydzie pod palmą, ale szkoda, że w przedstawieniu nie uruchamia tej perspektywy. Może by nas obraził, może pokazał nas, jak pawiany na sawannie, ale przynajmniej nie podszywałby się pod nie swoje życie. Podczas oglądania "Utopii" miałem wrażenie, że subtelnie okrada się mnie z własnych wspomnień. Wygłupy podstawówkowe przerywa nagle wielki monolog Jana Peszka. Zahukany fryzjer zaczyna wygłaszać tekst "Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego". I nagle słychać w mickiewiczowskiej historiozofii inne kapitalne partie solowe polskiego teatru z ostatnich lat - monolog Nauczyciela z "Nart Ojca Świętego" o meczu futbolowym Wojtyła kontra reszta świata czy radiową bajkę z "Między nami dobrze jest" Masłowskiej o mitycznym czasie, kiedy wszędzie na świecie była Polska. Peszek uruchamia wszystkie niepoprawne sensy tego dzieła, czyta je jak dzieło obłąkane, ksenofobiczne, gloryfikujące wszystko, co w Polakach najgorsze i najgłupsze. Twórcy spektaklu zapominają o kontekście powstania utworu, jego udręczonych popowstaniowych odbiorcach. Jest tak, jakby ten tekst miał wytłumaczyć współczesne polskie ekstrema.

Peszek brzmi jak polityk z okolic Radia Maryja. Zadara stawia tezę: podczas gdy wy tu w kraju zajmowaliście się muzyką i dojrzewaniem, za waszymi plecami rosła w siłę polska brzydota. To najlepszy monet przedstawienia, ale równocześnie najbardziej kontrowersyjny. Ostatni element "Utopii" nie pasuje do niczego. Wysocka, Radwan i Zawadzka przebrane za dziewczyny z grupy Mass Kotki w składzie bas, gitara i perkusja łoją fantastyczną wersję piosenki Osieckiej, Krajewskiego i Rodowicz "Dobranoc panowie, dobranoc". Co to znaczy, poza pokazaniem, że to już koniec i epoki, i przedstawienia, nie mam pojęcia. Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio z Michałem Zadarą. Wydaje się wchodzić w zbliżoną fazę, jaką swego czasu przeszedł Jarzyna: nacisk na stronę formalną spektaklu owocuje infantylizacją jego treści (patrz "Macbeth 2007"). To minie, ale na razie skutkuje przekłamaną relacją o "cudownych" latach 80. Nie sądziłem, że to kiedyś powiem: pochodzący z tamtego czasu film "Ostatni dzwonek" Magdaleny Łazarkiewicz, który uważaliśmy za fajansiarstwo i generacyjną podróbę, mówił o nas chyba prawdziwie]\'.



Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna
23 stycznia 2010