Zabawa szaleńca czy cnota cezara?

Chyba tak bogowie – albo sam cezar – chcieli, że akurat niedawno, tuż przed premierą „Kaliguli" we Wrocławiu, zdecydowałem się przeczytać niektóre dramaty Alberta Camus. Dlatego wielce się ucieszyłem, że – znając już oryginalny scenariusz – będę miał możliwość poznać czyjeś wyobrażenia i przemyślenia na temat tego dramatu, aby móc następnie skonfrontować je ze swoimi.

Już na samym początku przedstawienia, za sprawą aranżacji scenicznej przestrzeni i tego, jak ta przestrzeń kreowana była przez liczne dźwięki, widz mógł zakładać, że będzie miał okazję zmierzyć się z ciekawym podejściem do francuskiego klasyka. Postmodernistyczny styl scenografii i wytworzona przez nią niedefiniowalna rzeczywistość już od pierwszych scen pierwszorzędnie korelowały z absurdalnym charakterem dramatu i irracjonalnym usposobieniem Kaliguli. A ten, jak na cezara przystało, w mgnieniu oka zawładnął sceną.

Czechowski w swojej inscenizacji postanowił rolę Kaliguli rozłożyć na dwóch aktorów, co okazało się intrygującym rozwiązaniem, które pozwoliło reżyserowi przeprowadzić sumienne studium tej skomplikowanej postaci. Na scenie mogliśmy obserwować zatem dwa bardzo różne podejścia – Huberta Kowalczysa i Pawła Wydrzyńskiego – które efektywnie się uzupełniały. Kaligula Kowalczysa był zimnym, stonowanym, narcystycznym despotą, budzącym grozę pośród starych i ledwie zipiących patrycjuszy, którzy w inscenizacji Czechowskiego byli uzależnieni od różnych rodzajów sprzętów medycznych – swoją drogą, szczególnie mi się podobał ten przemyślany środek wyrazu, za pomocą którego reżyser uwydatnił konflikt młodości ze starością, będący jednym z głównych wątków wrocławskiej inscenizacji. Wydrzyński z kolei wykreował cezara absurdalnego, niepoważnego szaleńca, który niby dziecko, kierował się wyłącznie swoimi kaprysami, jak gdyby na złość przyzwoitemu racjonalizmowi, którego personifikacją byli wspomniani przestarzali patrycjusze. Jakkolwiek różne były to osobowości Kaliguli, obaj aktorzy znakomicie odnaleźli się w tym niełatwym zadaniu i stworzyli swoje unikalne kreacje, celnie oddając złożoność i dualizm tej zabłąkanej duszy.

Ponadto, trudno nie wspomnieć o Mariuszu Kiljanie, który wcielił się w Helikona. Kiedy tylko Kaligula opuszczał scenę, pałeczkę po nim przejmował właśnie on, ekscentryczny, zniewieściały i nad wyraz pobudliwy najbliższy doradca władcy Rzymu, który skutecznie grał na nerwach starym patrycjuszom i którego na scenie było pełno. Należy jednak zaznaczyć, że Kiljan umiejętnie i powściągliwie w dziecinności swojej postaci nie przekraczał pewnych granic, przez co jego postać nie straciła w żadnym stopniu na głębi, mimo swojego na pierwszy rzut oka niepoważnego charakteru. Co więcej, Kiljan pierwszorzędnie oddał wielowarstwowość swojej postaci w kameralnych scenach z Kaligulą, kiedy to Helikon musiał nabrać powagi i oddać miejsca cezarowi, jak to zresztą prawdziwemu słudze wypadało. Szczególnie ujął mnie tragizm tej postaci, kiedy w ostatnim akcie Helikon musiał odejść, aby przynieść swojemu panu księżyc. To, jak aktor zaledwie swoim spojrzeniem oddał nagłe zwątpienie i pewnego rodzaju przełomową dlań samoświadomość, było z pewnością jednym z najbardziej zapadających w pamięć momentów w spektaklu.

Warto na koniec powiedzieć jeszcze o tym, jak za pomocą ruchu scenicznego reżyser postanowił oddać dynamicznie zmieniający się stan ducha głównego bohatera. Choreografia Piotra Mateusza Wacha precyzyjnie oddawała rozdarcie emocjonalnego Kaliguli. Można było odnieść wrażenie, że każdy, nawet najmniejszy ruch tancerzy był na tyle dogłębnie przemyślany i zaplanowany, aby w pełni zilustrować liczne niuanse zachodzące w skomplikowanej osobowości cezara. Całość oczywiście nie miałaby tak silnego wydźwięku, gdyby nie intensywna, mroczna i utrzymująca w niepewności muzyka Jakuba Psuja.

Wojciech Natanson w swojej przedmowie do „Dramatów" Camus o „Kaliguli" pisał, że „uderza tu żywy rytm, metaforyczność, lakoniczność i szybkość dialogu, zwłaszcza point kończących poszczególne akty". Myślę, że cytat ten trafnie obrazuje też przedstawienie Roberta Czechowskiego, oddające ducha francuskiego autora. Na pewno chciałbym zobaczyć je w postpandemicznej przyszłości jeszcze raz, tym razem na żywo, siedząc na widowni Dużej Sceny Grzegorzewskiego.



Jan Gruca
Dziennik Teatralny Glasgow
14 maja 2021