Zachwyt

Przepraszam niniejszym widzów Teatru Wielkiego w Łodzi, którzy uczestniczyli razem ze mną w występie Béjart Ballet Lausanne na XXI Łódzkich Spotkaniach Baletowych, za hałas wywołany podczas przedstawienia

Wywołała go moja szczęka, która na widok tego, co zobaczyłem, opadła mi do podłogi...

Takie chwile sprawiają, że nic nie zastąpi teatru. Tylko tam można poczuć tę wspólnotę przeżyć i wzruszeń, która sprawia, iż przez krótki choć czas mamy wrażenie przebywania w lepszym świecie. Tylko tam obcowanie z żywą sztuką i żywymi artystami może doprowadzić do takich emocji, że uczestniczymy w niezapomnianym wydarzeniu.

A występ Béjart Ballet Lausanne był wydarzeniem wbijającym w fotel. Fenomenalne umiejętności i olbrzymie zaangażowanie tancerzy znalazły upust dla swoich możliwości w nieprawdopodobnej, niepohamowanej wyobraźni choreografów. Porywające układy zbiorowe zapierały dech, za chwilę ścisnęły wzruszeniem za gardło intymne, a zarazem przebogate treściowo duety. Jednocześnie niemal fizycznie odczuwalny wysiłek tancerzy wyzwalał poczucie silnego współuczestniczenia w spektaklu, maksymalnego doznawania przekazywanych uniesień.

Największe wrażenie wywołały otwierająca i zamykająca spektakl sekwencje zbiorowe. Wpierw "zaatakowała" nas "Aria", którą Gil Roman ułożył do muzyki m.in. Jana Sebastiana Bacha, Nine Inch Nails, Melponem i ludowych pieśni inuickich. Pełna ekspresji, fantastycznych pomysłów, choćby na "wyprowadzanie" tancerzy ze sceny. Odwołująca się do mitu o Minotaurze, ale używająca go do pytań o wczoraj, dzisiaj i zawsze człowieka. U Romana wszyscy ze sobą walczą: dwie natury każdego z nas, świat męski ze światem kobiecym, instynkt z rozumem, pogmatwanie z porządkiem, pożądanie z opanowaniem. A także wolny taniec z tańcem klasycznym. Dla Romana efektem walki ma być nie zwycięstwo jednej ze stron, ale połączenie przeciwstawności w jedno. Czy jednak takie idealne zespolenie i koegzystencja są tu w ogóle możliwe? I czy partnerstwo odmienności nie jest jednak zawsze podszyte zwycięstwem jednej ze stron? Przecież nawet mężczyzna z głową byka, supersamiec, którego uwodzą tańcem kobiety gotowe zrobić dla niego wszystko, ma... rogi.

Nienachalna opowieść o poszukiwaniu sensu życia, "Chant du compagnon errant (Pieśń wędrownego czeladnika)", w choreografii Maurice\'a Béjarta, dotknęła wrażliwości na wątpliwości. Dwóch tancerzy, ich wyrafinowany talent (dużą przyjemnością była konstatacja, że jeden z nich to Polak) oraz czysta spowiedź, iż być może to, że tropimy swoje prawdy, a każda z nich jest inna, każda ma innego mistrza, a i my jesteśmy różni - zarówno pod względem duchowości, pragnień, postrzegania świata, jak i seksualności - jest w nas najpiękniejsze.

Drugi duet to "Song of Herself" w choreografii Julio Arozareno. Najmniej może w tym zestawie efektowny, ale szczerze przejmujący.

I na finał znowu eksplozja! Zabierający nas do roznamiętnionej Grecji "Dionysos" z muzyką Manosa Hadjidakisa, do choreografii Béjarta. Widowisko najwyższej próby, w którym znalazły się wszystkie emocje świata, ładujące niewyrażonym bagażem witalności i przyjemnością życia. Nieprawdopodobna radość z tego, że jest sztuka. A greccy bogowie wstąpili na chwilę do Łodzi.

Béjart Ballet Lausanne potwierdził tytuł tegorocznej edycji spotkań - wielcy choreografowie XX wieku. Tworzący balet wieku XXI...



Dariusz Pawłowski
Dziennik Łódzki
17 maja 2011