Zagadkowy, mroczny, prawdziwy

Zagadkowy, mroczny, prawdziwy. Trzy słowa, które połączone z sobą umożliwiają doświadczenie czegoś nowego: rzeczy niebanalnej, wysublimowanej i pełnej sprzeczności. Taki właśnie jest spektakl „Kto się boi Virginii Woolf?".

A przecież nic nie zapowiada podobnych emocji, gdy na scenę wkracza zmęczony pracą i życiem George (Mirosław Baka), który najnormalniej w świecie pragnie odpocząć. Podobnie niczym dziwnym nie jest, że władcza Marta (Dorota Kolak) oznajmia mu przyjście gości. Biolog Nick (Piotr Biedroń) wraz z żoną Honey (Katarzyna Dałek), niechcący stają się świadkami awantury starszego stażem małżeństwa. Chociaż właściwie może dopiero stają się przyczynkiem wielkiej kłótni?

Oto jedno z wielu pytań, na które widz będzie musiał sam odnaleźć odpowiedź. Powodów do podobnych rozważań znajdzie się ogrom podczas tego wielowymiarowego spektaklu. Nie bez przyczyny „Kto się boi Virginii Woolf?" autorstwa Edwarda Albee powszechnie uważane jest za arcydzieło dwudziestowiecznej dramaturgii, a na podstawie jego tekstu stworzono na całym świecie niejedną adaptację.

Nie powinno to nikogo dziwić, skoro suchy, wypełniony genialnymi dialogami scenariusz to jedno, natomiast fenomenalne odtworzenie go na scenie to niemniej ważny drugi element składowy udanego spektaklu. Połączenie tych części nie należy do łatwych zadań reżyserskich, ale gdy się to udaje, widz czuje się integralnym bohaterem prezentowanych wydarzeń. Już od pierwszych minut trwania „Kto się boi Virginii Woolf?" przyglądałam się domowemu przyjęciu, jak gdyby przez dziurkę od klucza. I byłam pokrótce każdą z tych postaci – z jednej strony rozbawionym gościem pragnącym poznać dalszą część mało przyjemnych tajemnic z przeszłości, z drugiej miałam ochotę przycisnąć dłonie do uszu i nic więcej nie słyszeć. Ponieważ „to" bolało. Bolało zarówno życie Marty i George'a oraz Nicka i Honey, jak i nasz własny, pełen nienawiści ludzki żywot.

Słuchałam z rosnącą uwagą, ponieważ im dłużej bohaterowie rozmawiali, tym lepszymi stawali się mówcami. Mówią niby prosto, momentami bardzo zwięźle i treściwie, innym razem długo i namiętnie, a przy tym nierzadko zakrapiają wypowiedzi jadem ironii i pogardy. Publiczność parska śmiechem, ale to bardziej śmiech przez łzy, gdy powodem chwilowej uciechy bywa poniżenie drugiego człowieka. Innymi słowy Marta, George, Nick i Honey (choć ta ostatnia zdecydowanie odstaje od pozostałych) są normalnymi ludźmi – jedynie odzianymi w kostium inteligencji: tkwią w nieszczęściu, nie potrafiąc dostrzec miłości wokół siebie. I być może w tym tkwi sukces „Kto się boi Virginii Woolf?". W połowie sztuki zaczęłam się szczerze zastanawiać, do jakiego stopnia mam do czynienia z fikcją literacką i w którym dokładnie momencie rozpoczęłam przyglądanie się wydarzeniom na scenie niczym w lustrze.

Bynajmniej nie hiperbolizuję. Moim okiem „Kto się boi Virginii Woolf?" jest obrazem naszego społeczeństwa – niezmiennego od wieków – z tym wyjątkiem, że to wyżej wspomniane lustro „pękło", o czym informuje nas sama tytułowa bohaterka. Choć, doprawdy, trudno umieść w czasie pojawienie się pierwszej widocznej rysy w ich przeszłości. Aktorzy zmieniają się, mistrzowsko ukazując wewnętrzną przemianę swoich bohaterów podczas tego niemal dwugodzinnego spektaklu.

Naturalnie w pierwszym odruchu – i nie bez powodu - chciałoby się umieścić na piedestale Mirosława Bakę. Idealnie ważąc słowa umożliwia stworzenie postaci niejednoznacznej, pełnej sprzeczności i zapadającej w pamięć.

Lecz sukces „Kto się boi Virginii Woolf?" nie należy tylko do niego. Obok niego stoi Marta, Dorota Kolak, tworzy postać, której się współczuje, i którą się szczerze gardzi. Obojętność i beznamiętność wypowiedzi łączy się z odpowiednim gestem i sugestywną mimiką. Rezultat mógł być tylko jeden: widz niemal jednoznacznie odbiera emocjonalne rozdarcie tytułowej postaci.

Warto wspomnieć Piotra Biedronia, który zachwyca, co jest dość zaskakujące, bo scenariuszowy Nick sam w sobie nie dawał szczególnych możliwości dla aktorskich popisów. Ot, prosty, młody karierowicz, który pragnie zajść wysoko w akademickiej hierarchii. A jednak na uwagę zasługują szczegóły, rzucające nieoczekiwanie inne światło na ten pozornie mało skomplikowany portret psychologiczny. Wraz z trwaniem spektaklu znaczenie jego wypowiedzi się zmienia, a gesty stają się coraz mniej pewne. Ale już od początku nie ma się wątpliwości co do jego skłonności do zdrady, z drugiej podczas trwania przyjęcia zmienia się jego stosunek do żony. Zadajemy sobie pytanie: jakim człowiekiem jest ten młody człowiek?

Ciekawie i interesująco zagraną postacią jest Honey. Katarzyna Dałek wydobywa z niej nieoczekiwaną wartość. W walce z intelektualnie mocniejszymi rywalami, Honey staje się jakby wyrzutem sumień innych uczestników rozmowy. Pozornie bez szans ale obdarzona wielką wrażliwością wie i rozumie znacznie więcej niż sądzą pozostali. W końcu staje się jakby sumieniem toczącej się gry. Czasami można odnieść wrażenie, że to ona staje się osią spotkania lecz nie potrafi tego w należyty sposób wykorzystać.

Dość prosta „literacka" scenografia przygotowana przez Barbarę Hanicką z której jedynym wyjściem są ukryte pod deskami schody, stworzyła hermetyczne, a przy tym mroczne środowisko inteligentów. Poprzez grę świateł w reżyserii Marka Kozakiewicza nie sposób oprzeć się wrażeniu, że było to idealne miejsce do wysłuchania wielu intymnych zwierzeń.

„Kto się boi Virginii Woolf?" to spektakl wyjątkowy, który z jednej strony niesie z sobą wartość tekstu klasycznego, a z drugiej, poprzez nowe akcenty przekładu Jacka Poniedziałka pozwala na przeniesienie siły ciężkości w nieco inną stronę. Grzegorz Wiśniewski taką możliwość dojrzał i mając do dyspozycji niezwykle silny arsenał w postaci znakomitego aktorstwa skwapliwie i po mistrzowsku z niego skorzystał. Udowodnił, że w czasach, kiedy pryncypia społecznych relacji i sposoby ich scenicznej interpretacji tak bardzo różnią się od propozycji Edwarda Albee, mając do dyspozycji znakomity aktorski warsztat i bagaż własnych scenicznych doświadczeń, można złożyć widzowi ciekawą, aktualną propozycję, która w niejednym widzu, do których zaliczam się i ja, potrafi wywołać zachwyt.

Zachęcam zatem do obejrzenia spektaklu i dołączenia do tej listy. Wystarczy jedynie pójść do Teatru.



Marta Cecelska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
27 grudnia 2017