Zagubiony magnetyzm

„Śluby panieńskie, czyli magnetyzm serca" Aleksandra Fredry funkcjonują na ogół jako po prostu „Śluby panieńskie", taki też ma tytuł sztuka wyreżyserowana przez Krzysztofa Pluskotę i wystawiona na deskach Teatru STU. I po obejrzeniu spektaklu dostrzegam w tym głębszy sens, gdyż sztuka skupiona jest na ślubach, intrygach, podchodach – magnetyzmu próżno szukać. Zatem tytuł adekwatny.

Komedie Fredry skupione na psyche, ludzkich przywarach, charakterach w lekkiej i humorystycznej formie, obnażają wiele odcieni ludzkiej natury. W przypadku tego tekstu obserwować można gry miłosne, a także wszelkie barwy i odcienie tego uczucia. W zasadzie wokół miłosnych uniesień kręci się akcja. Miłość miesza się z nienawiścią – między nimi jest cienka granica. Czy nienawiść zaś jest prawdziwa, czy tylko udawana, to możemy się domyślać.

Te dwie ogromnie silne emocje i to ścierające się ze sobą, powinny tworzyć wybuchowy koktajl, a u Pluskoty... nie tworzą. Jeśli chodzi o warstwę emocjonalną, to odnoszę wrażenie, że miłość jest „na niby", wszystko jest zabawą i igraszką, a kochankowie, którzy przecież u Fredry mimo ślubów i wszelakich przeciwności chcą być razem, tutaj tak jakby musieli dopełnić fredrowskiej konwencji – Gucio ani grama pociągu do Anieli nie wyczuwa, za to chętnie kontynuowałby hulanki i swawole. Klara z zupełną obojętnością, a nawet pretensją zgadza się na związek z Albinem „skoro tak być musi", jakby nagle utraciła swoją charyzmę, energię i upór, jakby złamała kompletnie postać, którą nakreśliła w ciągu całego spektaklu.

Podkreślić trzeba ten fakt, że magnetyzmu tu zupełnie brak.

Nie można odmówić za to aktorom warsztatu, szczególnie tym starszego pokolenia – fantastyczna Maria Seweryn i energetyczny Andrzej Deskur. Wyczarowali oni niecodzienne kreacje Radosta i Dobrójskiej. Co prawda, reżyser troszkę manipulował przy bohaterach i nakręcił ich na tory trochę inne niż fredrowskie, bo wujaszek Radost to taki sam hulaka i wielbiciel kobiet jak Gucio, ale obrane tory okazały się strzałem w dziesiątkę i wniosły sporo świeżości do leciwej sztuki. Projekcja na początku spektaklu, ukazująca igraszki na łonie natury Radosta i Dobrójskiej, żywo przypomina scenę z mrówkami z „Pana Tadeusza", tyle, że u Fredry, czy raczej u Pluskoty, mamy o wiele pikantniejsze wydanie. Erotyzm, soczystość, chemia, w końcu tytułowy magnetyzm tutaj aż buzuje. O wiele lepiej patrzy się nawet na te „szczeniackie" zabawy i gonitwy wujaszka z ciotką, bo w nich jest i życie, i energia, niż na trochę niestety mdłe porywy młodych serc.

Jednak paradoksalnie mimo że od początku zaczęłam narzekać i wywlekać mankamenty, to sztuka panu Krzysztofowi Pluskocie się udała. Jest dobrym spektaklem głównie dlatego, że zaskakuje. Ale wprowadzając odautorskie innowacje, nie gubi fredrowskiego ducha. Zaskakuje odmienioną postacią Radosta, jawnym erotyzmem Radosta i Dobrójskiej, flamingami na ścianie salonu, mało energetyczną Klarą, wyrazistym i mocnym Albinem, bezbarwnym Gustawem, nie aż tak uległą Anielą. Przy Albinie warto zatrzymać się na dłużej – postać iście werterowska, szlochający maruda, w całości oddany swej okrutnej ukochanej. Taki powinien być. Tutaj jednak dostajemy postać owszem przerysowaną i odrobinę groteskową, ale zaskakująco silną, upartą, broniącą swojej męskiej godności, a wizualnie przypomina mi trochę hrabiego Draculę, szczególnie kiedy zasiada za fortepianem z rozwianym włosem i bladością na twarzy, wygrywając pieśni dla Klary. Notabene, sporo korespondencji z innymi bohaterami literackimi i dziełami odnaleźć można w tym spektaklu.

Zaskakuje też brak „chemii" pomiędzy głównymi bohaterami, gdzie przecież powinno iskrzyć. Rozterki, rozdarcie, tęsknota, pożądanie, dezorientacja... tutaj śluby zawarte, że nigdy żoną być nie można, a serce wyrywa się do kochania. Jak żyć? Co robić? Brakuje tego. Owszem dostajemy scenę, w której Aniela siedzi załamana przy stole, nie wiedząc co robić, zazdrości tej drugiej Anieli miłości jaką ją darzy ten, który jeszcze chwilę temu wzdychał do niej. To są takie skrawki fabuły, w których wierzymy aktorom, ich emocjom. Tylko troszkę ich za mało, ciężko pozszywać z tych skrawków szatę, właściwie jest to niewykonalne.

Zaskoczeniem, a w zasadzie zagadką pozostają też ciekawie skonstruowane drzwi, będące centralnym elementem scenografii. Drzwi w drzwiach niczym rosyjska matrioszka. Zapewne miały one wydźwięk symboliczny – może brak zdecydowania, rozdarcie wewnętrzne, którędy pójść, którymi drzwiami się udać, żeby trafić do serca ukochanej, które drzwi otwierają drogę do wybranej kobiety?

Natomiast co do flamingów na ścianie nie mam pomysłu, co autor scenografii miał na myśli. Piszę o nich, bo to element, który rzuca się w oczy i zostaje w pamięci jako wizualizacja przywoływana w pamięci na dźwięk słów – śluby panieńskie scena STU. Mam bardzo odległą i pokrętną ścieżkę skojarzeniową co do tego pomysłu i raczej nie jest to ta właściwa – Fredro to epoka romantyzmu, romantyzm kojarzy się z romantyczną miłością, miłość ze słodyczą, epitet słodki z kolorem różowym, flamingi są w kolorze różowym.

Na szczęście sztuka nie zabarwiła się na różowo i słodko, i fajnie, że w tę pikantniejszą stronę poszedł reżyser, fajnie, że zaskoczył, bez tego elementu inności, zaskoczenia i gry aktorskiej na poziomie, deski Sceny STU nie udźwignęłyby tej klasyki, która niezwykle łatwo popsuć tendencyjnością.



Monika Sobieraj
Dziennik Teatralny Kraków
26 lipca 2019