Zakład fryzjerski starego Firsa

Jan Peszek jako... kto właściwie? Były stróż nocny kurzej fermy pod Łomżą? Emerytowany kominiarz ze Skierniewic? Lokaj? Stary lokaj? Ongiś wirtuoz, ba, czarodziej służenia, lokaj wybitny, wręcz król lokajów, który za przyczyną gwałtownej wymiany generacji zszedł oto na psy?

A niby czemuż by to nie miał być właśnie on - lokaj upadły - skoro przez bez mała trzy godziny seansu Michała Zadary "Utopia będzie zaraz" Jan Peszek jest postacią dogłębnie mętną i dla wzmożenia mętności okutaną kitlem koloru późnego kompostu? 

Miejsce akcji? Polski zakład fryzjerski najniższej kategorii. Epoka? Lata 80. Akcja? Brak akcji. Co w zamian? Trwanie drepczącej w kółko po scenie, gruntownie nieskładnej akademii w formie wiązanki słowno-muzycznej, akademii ku czci goryczy pokolenia, które w latach 80. dojrzewając, odcięte było od poważnego buntu, gdyż "Solidarność" już wcześniej na amen załatwiła sprawę poważnego buntu. Po prostu - ich bociany trochę się spóźniły. Cóż więc czynią na scenie te dziś już lekko podmamusiałe i podtatusiałe pacholęta? Ano - wspominają... 

Gorzko wspominają młodość bez ZOMO, bez gazu, bez frazy: "A na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści". Referują marność swych onegdajszych buntów, skarlałych i bez dziejowego znaczenia, buntów typu: Niech spodnie mają szerokie nogawki! Niech stara nie wchodzi do pokoju bez pukania! Niech się koledzy odpieprzą! Chcę gitarę pod choinkę! No i cierpią. Cierpią skromnie, z uśmiechem na twarzy. I na gitarze coś wybrzdąkają, zaśpiewają coś, pałą w bęben bądź w kosz na śmieci walną dla kurażu - i manifeścik generacji jakoś sobie leci. A wśród nich - on. Łysiejąca mętność w kitlu barwy późnego kompostu. Patrzy na wiązankę słowno-muzyczną. I co? 

Jan Peszek patrzy i uwierzyć nie może? Już w prologu zatkało go tak, że aż do finału wiązanki nic nie mówi, jeno wciąż kontakt naciska, by światło wyłączyć i nie musieć widzieć - i z minuty na minutę markotnieje, bo złośliwe lampy nie chcą zgasnąć? A może zwyczajnie już się pogodził z nieuchronną obecnością młodej formy teatralnej i w duchu dorabia jej bombastyczne usprawiedliwienia? W sumie - obojętne. Za to nikt mi nie powie, że w roli tej Jan Peszek nie ma oczu starego lokaja, który widział i pamięta inny czas, świat innego smaku teatralnego, choćby smak scenicznej opowieści Antoniego Czechowa "Wiśniowy sad" - dojmujący smak literatury pełnej ludzi przez los odciętych od koturnowych buntów. I to jest dobre. Tak, Jan Peszek jako czechowowski stary lokaj Firs, przez "wiązankowy" talent reżyserski Zadary skazany na bycie starym fryzjerem - to mocna rzecz. Figura, znak, emblemat teatru najmłodszego. Więcej powiem: dopiero to jest prawdziwy manifest pokolenia Zadary!

Patrzy więc stary Firs na wiązankę, kontempluje modny brak formy, śledzi nieruchawą mętność, jaką i sam jest. Kontakt go nie słucha. A podmamusiałe i podtatusiałe pacholęta - Anna Radwan-Gancarczyk, Barbara Wysocka, Małgorzata Zawadzka, Arkadiusz Brykalski, Juliusz Chrząstowski, Błażej Peszek, Krzysztof Zawadzki - manifestują manifest. Ktoś wyjdzie, by za kulisami odpocząć, a jak odpocznie, to wraca. Ktoś siada, ktoś wstaje, ktoś stoi. Ktoś piosnkę pieje, ktoś kobitkę którąś w fotelu "przygłuszy", ktoś za struny gitary szarpnie, ktoś pałą w kosz walnie, ktoś pokoleniowe gaworzenie, pióra Pawła Demirskiego, na śmiesznie, albo na smutno wycedzi. Słowem - jak fryzjerski kitel starego Firsa ma barwę późnego kompostu, tak wiązanka Zadary jest bałaganem ściśle kompostowym. 

Patrzy na to Firs, kontempluje kompost - i o czym duma? Już powiedziałem: obojętne. Beznadziejnie męczy kontakt. Czasem udaje, że kogoś strzyże, albo komuś włosy suszy. W finale zaś nagle recytować zaczyna "Księgi narodu polskiego" Mickiewicza. Dla mnie był to palimpsest - usłyszałem słowa, które by rzekł, gdyby grał w "Wiśniowym sadzie". "Za dawnych czasów, jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu, wiśnie suszono, kwaszono, marynowano (...) A suszone wiśnie były wtedy miękkie, soczyste, słodkie, pachnące... Znano wtedy sekret... (...) Zapomnieli, nikt nie pamięta". 

Tak, stary, byli kiedyś artyści sceny, którzy, jak by rzekł poeta, znali sekret zaklinania słów, tajemnicę formy scenicznej, odpornej na działanie czasu, bez czego nie ma teatru godnego pamiętania, a mowa aktorów jest jak piasek. Byli - i już ich nie ma. Nastali twórcy wiązanek kompostowych, więdnących po jednym dniu.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
26 stycznia 2010