Zaprzepaszczone życie

W kameralnej, trzyosobowej sztuce Hanocha Levina "Jakobi i Leidental", wyreżyserowanej przez Marcina Hycnara na Małej Scenie Teatru Powszechnego w Warszawie, głównym bohaterem jest samotność. A właściwie lęk przed samotnością. Już samo przełożenie na znak teatralny tak subtelnego uczucia, jakim jest samotność, to zadanie niełatwe. Tym bardziej jeśli reżyser ma ambicje zrobienia interesującego przedstawienia na dobrym poziomie artystycznym, przedstawienia pobudzającego publiczność do pogłębionej refleksji.

Spektakl Marcina Hycnara jest w pełni udany. Ta liryczna, nieco melancholijna komedia o samotności to ostatnia premiera Teatru Powszechnego w Warszawie za dyrekcji Roberta Glińskiego. Nowy sezon teatru rozpocznie się już pod nowym kierownictwem Pawła Łysaka.

Historia, jakich wiele

W warstwie fabularnej rzecz przedstawia się w sposób dość prosty, nieskomplikowany. Ale oprócz czysto zewnętrznej, fabularnej opowieści spektakl niesie treści o wiele głębsze, prowokujące do zastanowienia się nad drogą, jaką wybraliśmy w życiu. Bo czas pędzi nieubłaganie, mijają dni, lata. To od nas zależy, czy nie zmarnotrawimy danego nam tu, na ziemi, czasu. Nikt z nas przecież nie wie, ile go otrzymał.

Jakobi (Michał Sitarski) i Leidental (Jacek Braciak) są przyjaciółmi. Mieszkają po sąsiedzku i od wielu lat wspólnie spędzają czas, grają w domino, piją herbatę, rozmawiają, nierzadko sprzeczają się o jakieś drobiazgi i tak biegną im lata. Jakiegoś specjalnego celu w życiu nie mają.

Aż oto pewnego dnia Jakobi dochodzi do wniosku, że marnuje życie, szkoda mu czasu na przyjaźń. Postanawia opuścić dom, w którym mieszka, i wyjechać. Ale nie wyjedzie, bo na przechadzce spotyka interesującą kobietę, Rut (Edyta Olszówka). Jak sama powiada, jest pianistką. Kocha muzykę, świat odbiera jako zespół wspaniałych dźwięków. Jakobi zakochuje się w pięknej pianistce i oświadcza się jej. Leidental, przerażony perspektywą osamotnienia, jak osierocone dziecko wędruje krok w krok za przyjacielem i jego narzeczoną. Boi się zostać sam. Niektóre sytuacje są z zamierzenia groteskowe, jak na przykład ta, gdzie Leidental przepasuje się wstążką i ofiaruje siebie jako prezent ślubny młodej parze. Potem zaczyna rywalizować z Jakobim o Rut, co sprawia, iż kolejne sceny stają się komedią w dobrym guście.

Samotne wyspy

Sztuka Levina jest połączeniem elementów groteski, komedii, dramatu i liryzmu, co świetnie reżysersko uchwycił Marcin Hycnar i co znakomicie oddają aktorzy, tworząc bogate znaczeniowo i charakterologicznie postaci. Każdy z bohaterów ma własną osobowość, różni się od pozostałych charakterem, temperamentem, spojrzeniem na świat. Ale jest coś, co łączy ich wszystkich - lęk przed samotnością.

Wzruszający jest Leidental, kiedy tak bardzo zabiega, by Rut i Jakobi zgodzili się na jego towarzystwo. Jacek Braciak doskonale prowadzi postać Leidentala. Jego bohater raz jest wzruszający, za moment ogromnie zabawny, by po chwili ukazać tragizm postaci. Prócz świetnie opanowanego warsztatu, aktor znakomicie "ogrywa" swoje uwarunkowanie zewnętrzne. Jest niedużego wzrostu i raczej drobnej postury. Wykorzystuje to, świadomie nawiązując do postaci chaplinowskiego bohatera z domieszką postaci sztuk Becketta. Zresztą Beckettowski klimat jest w pełni zamierzony i obecny w całym spektaklu.

Na przeciwległym krańcu charakterologicznym jest Jakobi w wykonaniu Michała Sitarskiego. Aktor gra postać dominującą nad Leidentalem. Jakobi Sitarskiego jest człowiekiem bardziej świadomym i dość niezależnym, samodzielnym, bardziej egoistycznym. Wydawałoby się więc, że lęk przed samotnością go nie dotyczy. A jednak nie chce być sam. Świetnie, wyraziście poprowadzona rola.

Pięknie, dynamicznie, zabawnie, a zarazem przejmująco gra postać pianistki Edyta Olszówka. Aktorka szeroko wykorzystuje środki wyrazu, w dużej mierze kierując się w stronę charakterystyczności, nierzadko prezentowanej dość brawurowo. Tworzy bogatą osobowościowo, pełnowymiarową postać Rut. A przy tym interesująco śpiewa songi głosem z lekka zachrypniętym. Wszyscy, cała trójka - Jakobi, Leidental i Rut - czynią wszystko, aby zainteresować sobą pozostałych i nie dopuścić, by ogarnęło każdego z nich dojmujące uczucie niepotrzebności.

Świat wydrążony

Szczerze mówiąc, nie jestem miłośniczką dramaturgii Hanocha Levina. Już widzę to zdziwienie na wielu twarzach, wszak ten nieżyjący już (nim zmarł, cierpiał z powodu choroby nowotworowej i z perspektywy łóżka szpitalnego postrzegał świat), ale modny izraelski pisarz, autor sztuk teatralnych, grany jest przecież na wielu scenach świata, także w Polsce sporo jego sztuk znajduje się w repertuarach teatrów. Moja - najdelikatniej mówiąc - wstrzemięźliwość wobec twórczości Levina bierze się głównie stąd, że zawarte w jego utworach wulgaryzm językowy i obsceniczność redukują postaci ludzkie do czynności fizjologicznych. Pozbawienie człowieka wymiaru transcendentalnego - a takie są właśnie postaci ludzkie w sztukach Levina - prowadzi do straceńczej filozofii.

U Hanocha Levina nie ma postaci szczęśliwych o perspektywicznym spojrzeniu na świat. To świat, w którym nie ma nadziei. Ogołoceni z duchowości bohaterowie jego sztuk wypełnieni są lękiem egzystencjalnym. Życie stanowi dla nich ciąg utrapień, niepokojów i lęku przed samotnością, która im nieustannie towarzyszy. Samotnością prowadzącą do starości, a następnie do śmierci. Dla nas, ludzi wierzących w Boga, ziemska egzystencja stanowi przejście do życia wiecznego. Dla niewierzących koniec ziemskiego życia jest końcem wszystkiego. Jawi się zatem jako bezdenna pustka, daremność człowieczego bytowania i tragedia a priori wpisana w ludzką egzystencję. Ten skrajny pesymizm, choć ubrany często w kostium komediowy, gdzieś podskórnie łączy utwory Levina z teatrem Becketta, którego postaci cechuje przejmująca samotność. Niemniej Beckett i Levin prócz pewnych podobieństw to jednak dwie różne filozofie życia. No i dwa różne teatry.

Jest jednak w dorobku dramaturgicznym Hanocha Levina kilka sztuk o niemałym ładunku nostalgiczno-lirycznym, gdzie owa pesymistyczna filozofia postrzegania świata, a w nim życia człowieka, jest częściowo złagodzona poprzez swoisty cudzysłów, w jaki autor ujmuje sprawy dotyczące egzystencji człowieka. Właśnie ów cudzysłów pozwala reżyserowi na taką interpretację utworu, gdzie choć na chwilę pojawi się tzw. światełko w tunelu. I do tych niewielu sztuk należy "Jakobi i Leidental", liryczna komedia opowiadająca o ludziach, którzy chcą być kochani, ale nie potrafią z siebie nic dać. Ich lęk przed uczuciem samotności i niepotrzebności jest lękiem postrzeganym z perspektywy ich egoizmu. Jeśli go tylko przełamią, będą żyć pełnią życia. Ale czy przełamią?

Obsesyjnie powracający w twórczości Levina temat odrzucenia, niepotrzebności, samotności człowieka można wpisać w przemiany społeczno-kulturowe, jakie dokonują się dzisiaj w dobie globalizacji ateistycznej. Przemiany tak silnie przecież naznaczone indywidualizmem, utylitaryzmem, z dominacją nastawienia na hedone. Wszystko to prowadzi do nowego typu samotności współczesnego człowieka.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
19 sierpnia 2014
Spektakle
Jakobi i Leidental