Zaskakująco uśmiechnięte oko błękitu

Liryk Norwida „W Weronie" ukazuje spłukane deszczem oko błękitu, które zrzuca ze szczytu nieba gwiazdę dla Julietty i Romea. Obserwujący zjawisko świadkowie zapewniają jednak, że tym, co z niego wypada, z pewnością nie są łzy.

Ten właśnie utwór – obok oryginalnego dzieła Szekspira oraz opery Charlesa Gounoda – stał się podobno inspiracją dla twórców spektaklu „Romeo i Julia", którego premiera odbyła się w ubiegłym tygodniu w Szczecinie. Przypominając sobie słynny wiersz Norwida, odniosłam niestety wrażenie, że przywoływany fragment potraktowano zbyt dosłownie. Inspiracja zaowocowała bowiem widowiskiem, podczas którego trudno było uronić prawdziwą łzę.

Michał Znaniecki to reżyser znany z indywidualizmu, bezkompromisowości i odważnych scenicznych wizji. W ciągu ostatnich lat widzowie Opery na Zamku aż trzykrotnie mieli okazję zapoznać się z jego poetyką. Pierwszy raz podczas realizacji „Traviaty" Giuseppe Verdiego, później za sprawą dwóch kolejnych odsłon „Pajaców" Rugerra Leoncavalla. Szanse te twórca wykorzystał w stu procentach, kreując na szczecińskiej scenie monumentalne światy, które zabierały widzów w fantazmatyczne podróże i poszerzały ich teatralną empirię. Wciąż pamiętam, jak zachwyciła mnie jego dychotomiczna wersja „Traviaty", w której uwspółcześniona opera mieszała się z performancem, a fikcja z rzeczywistością, zaś postać głównej bohaterki Violetty czerpała z konwencji sobowtóra. Wszystkie te zabiegi pozwoliły wówczas Znanieckiemu stworzyć sugestywne widowisko, przemycające niewesołe, acz wyjątkowo trafnie wychwycone i oddane, prawdy o naszych czasach. Na walentynkową premierę „Romea i Julii" w szczecińskiej operze wyruszyłam więc pełna nadziei na kolejne teatralne objawienia. Niestety tym razem rozmach koncepcji przerósł chyba nie tylko moje interpretacyjne kompetencje, ale i realizacyjne możliwości samego reżysera.

Podstawowy zamysł Znanieckiego opierał się na zastosowaniu techniki teatru w teatrze. Uwyraźniło się to już na najbardziej prymarnym poziomie, w subtelnych nawiązaniach do stylistyki teatru z epoki Szekspira (jak choćby w zastąpieniu krwi czerwonymi wstążkami, a księżyca w pełni papierowym lampionem na kiju), typowo elżbietańskich elementach scenografii (m.in. w galerii z krużgankami dla chóru czy podeście na środku sceny, sugerującym, że sztuka odgrywana jest tylko w jego obrębie), wreszcie w otwartym ukazywaniu tradycyjnie skrywanych przed wzorkiem publiczności mechanizmów, kierujących ruchomymi partiami scenografii i oświetleniem. Te delikatne mrugnięcia do widzów nie wystarczyły jednak reżyserowi, który – jak sam podkreślał – „[nie chce] zamykać się w krynolinach i zasłaniać historycznymi maskami, [lecz tworzy] teatr atrakcji". Kluczem do zrozumienia jego inscenizacji okazał się prolog wykonany wspólnie przez chór i solistów. Publiczność miała z niego wywnioskować, że opowieść o Romeo i Julii, którą za chwilę zobaczy, to historia z przeszłości, a przywołają ją artyści ze współczesnej trupy aktorskiej. Tym sposobem aktorzy-śpiewacy wcielili się w... aktorów. Wystarczyła jednak chwila nieuwagi na samym początku spektaklu, by stracić rozeznanie w całej oglądanej opowieści.

W wywiadzie udzielonym tuż przed premierą reżyser zapowiadał, że zastosowane w spektaklu metateatralne zabiegi pomogą aktorom wyrazić emocje, których głębia mimowolnie pozostaje niekiedy ukryta pod charakteryzacją i kostiumem. Mówił o nich, jak o delikatnej tkance, która pojawia się w toku złożonego procesu osobistego i zespołowego budowania postaci, ale później częściowo umyka artystom; jest przez nich zostawiana w garderobie albo ulega stłumieniu pod zbyt mocno dociśniętą maską. Gdy oglądałam „Romea i Julię" zastanawiałam się jednak nad tym, jakiego rodzaju są to emocje i czy na pewno powinno się dać im wyraz podczas opowiadania tak dramatycznej i przejmującej – w swej oryginalnej wersji – historii. Zastosowane tu rozwiązania, typowe dla teatru szekspirowskiego, zostały bowiem celowo przerysowane (wydobywanie krwi-wstążki z ciał rannych bohaterów przypominało komiksowe wypruwanie „flaków"). W widowisku umieszczono też popkulturowe elementy, takie jak zombie (w które na chwilę zamieniają się zmarli Merkucjo i Tybalt) czy dźwięk dzwonka smarftona zastępujący odzywającego się nad ranem skowronka. W efekcie przedstawienie zyskiwało momentami prawdziwie karykaturalny wymiar. Zdawało się być parodią pierwowzoru. Domyślam się, że zabiegi te miały służyć odarciu dobrze znanej historii z pewnej właściwej jej dozy patosu, ale w moim odczuciu nazbyt mocno naruszyły fundamenty tragedii Szekspira i powstałego na jej kanwie libretta Jules'a Barbiera i Michaela Carrégo napisanego do kompozycji Gounoda.

Na szczęście opera „Romeo i Julia" zrealizowana na potrzeby Opery na Zamku miała też swoje mocne strony. Widzów zachwyciły świetnie odwzorowane sceny walki między członkami rodów Kapuletów i Montekich, podkręcające tempo przedstawienia. Błyszczał w nich zwłaszcza charyzmatyczny Christian Oldenburg (w roli Merkucja), który po brawurowym występie w „Procesie" po raz kolejny dołączył do obsady szczecińskiej premiery. Gromkimi brawami publiczność nagrodziła duet Victorii Vatutiny (Julia) i Pavla Tolstoya (Romeo) w odważnej i onirycznej scenie z nocy poślubnej, odgrywanej wśród płatków róż pod okrągłym lustrem. W realizacji Znanieckiego przyćmił on nawet słynną (wykonaną zresztą i tu na wysokim poziomie) arię "Ah! Leve-toi, soleil", śpiewaną przez Romea pod balkonem ukochanej. Kroku dotrzymywał solistom świetny zespół operowej orkiestry, grający tym razem pod batutą Francka Chastrussego Colombiera. Na uznanie zasłużyły pięknie wytańczone kompozycje baletowe i powietrzny taniec Królowej Mab w wykonaniu mistrzyni Europy, Jadwigi Krowiak. Oko przykuwały również kontrastowe stroje, dobitnie akcentujące różnice między sztywnym i dworskim sznytem Kapuletów (noszących kryzy) a ulicznym stylem Montekich, ubranych w charakterystyczne dla współczesnych miejskich gangów bluzy ze srebrnymi czaszkami na plecach. Wreszcie, naprawdę trudno było oderwać wzrok od kunsztownej scenografii Luigiego Scoglia, która – operując zarówno monumentalnymi, namacalnymi obiektami, takimi jak wielopoziomowa widownia dla chóru, jak i światłem, oddającym poświatę rozświetlonych słońcem witraży – zabrała odbiorców w świat romantycznego snu.

Owym wyczekiwanym przeze mnie, dotykającym czułych strun, elementem w jakiejś mierze okazała się w końcu klamra spajająca prolog i epilog opery, stworzona wokół postaci dzieci. Rozdzieleni we wczesnym dzieciństwie Romeo i Julia w zakończeniu zdają się ponownie spotykać i wchodzić razem po schodach czasu, który w brutalnym doczesnym świecie został im odebrany. Tak naprawdę owa zmyślna metafora przypomina nam jednak, że historia kochanków ze zwaśnionych rodów zawsze będzie aktualna.

W żadnej epoce miłość nie zdoła istnieć bez nienawiści, a konflikty i różnice interesów różnych grup społecznych zburzą jeszcze wiele szczęśliwych światów, zapisanych w dziecięcych snach i w zakochanych sercach.



Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
24 lutego 2020
Spektakle
Romeo i Julia