Zastrzyk odważnego teatru
Wybrzeże Sztuki konsekwentnie umacnia się jako impreza eklektyczna, godząca nowoczesne interpretacje z rzadko w Trójmieście widywaną klasyką. Ogromnie zainteresowanie festiwalowymi propozycjami przekonuje, że ten kierunek jest słuszny, choć aż prosi się, by pokazy wybranych spektakli obudować wydarzeniami towarzyszącymi.W programie tegorocznej, siódmej edycji Festiwalu Wybrzeże Sztuki znalazły się zarówno szeroko komentowane i komplementowane spektakle, jak "Dziady" w reż. Radosława Rychcika z Teatru Nowego w Poznaniu czy "Wycinka/Holzfällen" wyreżyserowana przez niekwestionowanego guru polskiego teatru, Krystiana Lupę w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Obok nich pokazano m.in. nagrodzone na Ogólnopolskim Festiwalu Komedii Talia w Tarnowie "Człapówki-Zakopane" w reż. Andrzeja Dziuka z Teatru im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem, od lat sytuowanego po stronie teatru offowego. Słusznie też dyrektor imprezy i Teatru Wybrzeże wykorzystuje imprezę do promocji swoich tytułów (w tym roku są to "Broniewski" w reż. Adama Orzechowskiego - na zdj. i "Ciąg" w reż. Eweliny Marciniak).
Mieliśmy w historii literatury pełno kobiet rozkochanych przez młodszych od siebie mężczyzn. Reżyser Wojciech Faruga i dramaturg Paweł Sztarbowski wykroili w Teatrze Polskim w Bydgoszczy na wskroś współczesną opowieść z tekstu Heleny Mniszkówkny "Trędowata", dopisując do tytułu "melodramat". Już w tytule spektaklu "Trędowata. Melodramat" więc zasygnalizowano, że rzecz dotyczyć będzie wątku romansowego i kwestii kobiecej, traktowanych tu - jak się okazuje - z zajadłością Mai Kleczewskiej (zaprzyjaźnionej z bydgoską sceną). To przenikliwie ostre lustro krytyki (również dosłownie, umieszczone nad sceną) wobec tradycji szlachecko-patriarchalnej, która wyłazi z nas w pracy, w zaciszu mieszkań, we własnym łóżku.
Kobieta - w najbardziej dobitny sposób sportretowana w osobie guwernantki Stefanii Rudeckiej (świetna Małgorzata Witkowska), zakochanej w młodszym od siebie mężczyźnie - jest sponiewierana, upodlona i poniżona. W przejmującej scenie polowania staje się zwierzyną łowną panów szlachciców, traktujących ją z całą bezwzględnością zbliżoną do tortury podczas sceny ślubnej. Welon staje się wtedy cuglami w rękach służącej Hrabiego Trestki Alony - ustawionej w hierarchii najniżej. Hrabia Trestka regularnie wykorzystuje ją seksualnie, bo nie układa mu się z żoną - jedyną kobietą, która potrafi się zbuntować i powiedzieć głośno co myśli o postawie mężczyzn.
Spektakl pełen jest ciekawych inscenizacyjnie zabiegów i zaskakuje widzów od początku, gdy kompletnie nagi Waldemar Michorowski (w tej roli Piotr Domalewski) spotyka Stefcię i obwinia ją o zabranie ubrań. Ta scena parodiująca przecież spotkanie Pana Tadeusza i Zosi ustawia relację Waldemara i Stefanii. O tym, jak traktowana jest Stefcia, przekonuje jej lekcja języka francuskiego z Lucio, podczas której chłopak jest bezczelny, złośliwy i kompletnie pozbawiony szacunku wobec nauczycielki. Na scenie obserwujemy też m.in. tresurę Melanii Barskiej (Magdalena Łaska) przez jej ojca Hrabiego Barskiego (Roland Nowak) czy spadające "z nieba" trzewiki, ale żaden z nich nie pasuje na stopę Kopciuszka-Stafanii. Zaś królewicz z bajki (Waldek) nie zjawia się na własnym ślubie. Ten przejmujący obraz wykorzystywania i poniżania kobiet prowadzony jest tylko momentami w tonie serio, przeważa groteska i tragifarsa. Spektaklowi brakuje siły rażenia przedstawień Kleczewskiej, jednak to ciekawy głos na temat fałszywego, obślizgłego świata mężczyzn, w którym kobiety są zabawkami lub używkami z krótkim terminem ważności.
Najbardziej wyczekiwaną propozycją Wybrzeża Sztuki była "Wycinka/Holzfällen" w reż. Krystiana Lupy z Teatru Polskiego we Wrocławiu. To kolejne wejrzenie w świat Lupy, który tym razem urzeka wspaniałą oprawą wizualną (niezwykle efektowne wizualizacje nawy kościoła czy lasu lub wrocławskich kamienic) oraz scenografią skoncentrowaną wokół przezroczystej, półotwartej klatki - sceny obracanej siłą ludzkich mięśni. Bohaterów prowadzi przez "Wycinkę" autor Thomas Bernhard (w tej roli Piotr Skiba), który jest zarówno komentatorem, jak i animatorem czy uczestnikiem zdarzeń. Przez większość czasu Bernhard tylko przygląda się bohaterom, którzy w charakterystycznym dla Lupy, niespiesznym rytmie konstruują sytuacje sceniczne, przygotowując się do "Kolacji artystycznej", która wypełni niemal cały drugi akt przedstawienia.
Wcześniej poznajemy bohaterów, którzy spotykają się z powodu śmierci Joany (Marta Zięba) na jej stypie. Zresztą, śmierć Joany i reminiscencje z jej udziałem wypełniają większość pierwszego aktu. W drugim zaś jest to pretekst do spotkania rodziny i "środowiska artystycznego" na wspólnej, spóźnionej kolacji, na której w środku nocy podany zostaje sandacz. Kolacja ma dwóch bohaterów - pijanego, roztaczającego fatalistyczne wizje Gerharda Auersbergera (Wojciech Ziemiański) i przede wszystkim Aktora Teatru Narodowego (w tej roli bezbłędny aktor Teatru Narodowego w Warszawie, Jan Frycz, który po wielu latach przerwy wraca do teatru Lupy).
Frycz sprowadza konwencjonalną rozmowę o niczym do kompletnego absurdu, utyka na poziomie swojej ostatniej kreacji Ekdala w "Dzikiej kaczce" Ibsena, snując nieznośnie długą opowieść o swojej aktorskiej doli, którą torturuje pozostałych. Wysłuchują go m.in. dwaj początkujący pisarze: Joyce (Adam Szczyszczaj) i James (Michał Opaliński), zamykający się w łazience, by porozmawiać o istocie buntu i manifestacji swojego zdania wobec świata i samych siebie. Popisu bufonady i zadęcia aktora nie wytrzymuje Jeannie (Ewa Skibińska), wyprowadzająca go z równowagi uszczypliwymi uwagami, co skutkuje wspaniałym emocjonalnym monologiem Jana Frycza.
Smaczków u Lupy jest wiele. Cały spektakl wbrew wielu bardzo entuzjastycznym opiniom wcale nie wykracza poziomem poza ostatnie, zdecydowanie niedocenione produkcje Lupy - jest bardziej ich logicznym kontinuum, z olśniewającą i świetnie oświetloną scenografią (autorstwa reżysera), niż jakimś zwrotem w twórczości Krystiana Lupy. W roli demiurga scenicznego świata sprawdza się Piotr Skiba, od lat prawa ręka reżysera. Spektakl skrzy się od autorefleksyjnej krytyki artystów, widzianych jako ubarwiających życie elity cyrkowych akrobatów i dostarczyciele sloganów i pustych, pięknie opakowanych frazesów. Choć na temat artystów lepiej Lupa wypowiedział się parę lat temu w wybitnym "Factory 2", to "Wycinka Holzfällen" bezwzględnie jest pozycją ważną w jego dorobku. I obok "Dziadów" w reż. Jarosława Rychcika najciekawszą pozycją całego Wybrzeża Sztuki.
Atutem tej imprezy w kolejnych latach może być teatralny wielogłos, jednak taka praktyka niesie za sobą spore ryzyko. Impreza w tej konwencji łatwo przerodzić się może w worek, do którego upycha się nie te produkcje, które z racji formy lub treści wybrzmiewają szerokim echem w całym kraju lub same w sobie są zjawiskiem wartym pokazania, a takie, które po prostu uda się ściągnąć w proponowanym terminie bez względu na ich wartość artystyczną.
Na VII Festiwalu Wybrzeże Sztuki tego uniknięto, choć nie mieliśmy spektakli wybitnych (mimo wszystko "Dziady" i "Wycinkę" sytuowałbym nieco niżej, niż na samym szczycie teatralnego Olimpu). Szkoda, że gdańska impreza nie ma praktycznie żadnej temperatury a festiwalem jest tylko z nazwy. To przegląd kilku spektakli nie różniący się dziś koncepcyjnie zbyt wiele od przeglądu Teatru Szekspirowskiego, tyle, że nie został on sprofilowany pod kątem wybranego teatru czy zagadnienia. W ramach Wybrzeża Sztuki oglądaliśmy jednak w przeważającej większości przedstawienia istotne, ważne i w swojej klasie udane. Obudowanie pokazów spektakli imprezami towarzyszącymi (np. przez organizację praktykowanych z powodzeniem w minionych latach spotkań z artystami i wprowadzenie na scenę konferansjera zapowiadającego festiwalowe atrakcje) z pewnością wyszłoby Wybrzeżu Sztuki na dobre.
Łukasz Rudziński
trojmiasto.pl
15 listopada 2014