Zawsze mnie ciągnęło w stronę teatru

Łukasz Karkoszka (FMK) Dziennik Teatralny: Śląsk to miejsce Pana dzieciństwa i młodości...

Jerzy Cnota: Tak, urodziłem się w Jastrzębiu Zdroju, jednak to Chorzów był miastem, w którym się tak naprawdę wychowałem. Gdy mój ojciec dostał pracę w Hucie Batory, to przenieśliśmy się do Chorzowa. Tutaj więc, ukończyłem podstawówkę oraz III LO im. Stefana Batorego. W szkole średniej nasza polonistka była wielką miłośniczką teatru. Co sobotę więc jeździliśmy do Teatru Śląskiego w Katowicach, a czasem i do Operetki Śląskiej w Gliwicach. Wielką zasługą pani profesor jest to, że zaszczepiła w nas zwyczaj chodzenia do teatru. FMK: Co sprawiło, ze absolwent filologii rosyjskiej o specjalności językoznawstwo porównawcze zajął się aktorstwem? Czysty przypadek czy świadomy wybór? J. C: Zawsze mnie ciągnęło w stronę teatru. Początki to, oczywiście, przedstawienia szkolne, ale to, że zostałem zawodowym aktorem, to czysty przypadek. Podczas studiów, przypadkowo, zaangażowałem się w działalność studenckiego Teatru 38. Na moim kierunku studiów z tym teatrem związanych było parę osób. Któregoś dnia jeden z kolegów nie mógł wystąpić w spektaklu, który wtedy grali ["Stara baśń"] i mówi do mnie "Jurek tyś taki bystrzak i może byś mnie zastąpił w tej "Starej baśni". Zgodziłem się. Jak pokazał czas, był to początek 11-letniej działalności w Teatrze 38, nie tylko aktorskiej, ale i reżyserskiej. FMK: Propaganda komunistyczna zarzucała Wam, że wystawiacie "imperialistyczne sztuki"... J.C.: Wiązało się to z tym, że po raz pierwszy w Polsce zagraliśmy, uzyskując wpierw zgodę autorów, sztuki absurdystów: Becketta, Ionesco czy Adamova. Na nasze przedstawienia przychodzili zawodowi aktorzy, bo nie do pomyślenia było wtedy wystawianie tych sztuk w teatrach instytucjonalnych. Teatr 38 przynależał do nurtu teatru awangardowego. FMK: W międzyczasie rozpoczął Pan współpracę z Piwnicą pod Baranami. Jak Pan wspomina "piwniczny" okres działalności? J.C.: Fantastycznie! Miałem okazję występować w Piwnicy w okresie jej największego rozkwitu. Moje piwniczne występy przypadły na lata 1966 - 71, podczas których śpiewałem zakazane pieśni Władimira Wysokiego, czy zupełnie zapomniane piosenki Freda Buscaglione. Gwiazdami Piwnicy, obok Piotra Skrzyneckiego, byli wtedy Krzysztof Litwin, Ewa Demarczyk czy Wiesław Dymny, z którym się bardzo przyjaźniłem. To właśnie Dymny napisał mi fantastyczne kuplety do spektaklu "Łazik z Tormesu", które wtedy realizowałem w Teatrze 38. Mam tę satysfakcję, że graliśmy to przedstawienie 72 razy, co w przypadku teatru studenckiego jest wielkim osiągnięciem. FMK: Jednak to film był Pana głównym zajęciem. Ma Pan w dorobku ponad 100 ról filmowych. J.C: Zgadza się, ale teatr zawsze był dla mnie ważny. Przez pewien okres czasu byłem dyrektorem warszawskich Hybryd. Później w Zielonej Górze grałem postać Kuźmy w przedstawieniu "Czapa". Spektakl osiągnął liczbę 170 wystawień. Byłem także współzałożycielem w Poznaniu Sceny na Piętrze. FMK: "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie" to jedne z najważniejszych filmów w Pana dorobku. Jak Pan trafił na Kazimierza Kutza, reżysera tychże filmów?. J.C: Kazimierz Kutz gościł od czasu do czasu w Piwnicy pod Baranami. Przyjaźnił się z Dymnym i to on powiedział mu, że w Piwnicy jest taki jeden facet ze Śląska, czyli ja, który świetnie zna śląską gwarę. Rekomendacja Dymnego wystarczyła Kutzowi i w ten sposób znalazłem się w obsadzie filmu "Sól ziemi czarnej". Spośród wszystkich ról, jakie zagrałem w ponad 100 filmach, kreację postaci Augusta Mola w "Perle w koronie" uważam za najważniejszą w swoim dorobku. To była rola jakby idealnie napisana dla mnie. FMK: Wróćmy na chwilę do filmu "Sól ziemi czarnej". Jak to było z tym zawołaniem: "chopy, pitomy"... J.C.: Czyli chłopy uciekajmy. W jakieś książce przeczytałem ostatnio "Chopy, citomy". Znam śląską gwarę i o ile mi wiadomo, to nie ma takiego słowa jak citomy... Może osoba, która to pisała, bała się użyć słowa "pitomy" [śmiech]. Kutz przygotowując tę scenę pytał się, kto z nas ma gruby głos, i ja piskliwym głosem odpowiedziałem, że ja. Okazało się, że śmiesznie to zabrzmiało i tak już zostało w filmie. FMK: A później Ślązak stał się góralem w słynnym "Janosiku"... J.C.: Do "Janosika" też trafiłem przypadkowo. Jeden z kolegów, który był asystentem reżysera stwierdził, że rola Gąsiora jest dla mnie idealna i postanowił mnie zaangażować. Według mnie ta rola była napisana najbardziej dowcipnie. Dodać należy, że wiele zabawnych scen, tworzonych było na bazie naszych własnych improwizacji. "Janosika" kręciliśmy ponad 17 miesięcy, co, jak na tamte czasy, jest dużym osiągnięciem. Serial spotkał się z krytyką, ale został za to doceniony przez publiczność, o czym świadczy fakt, że w telewizji był wyświetlany 36 razy. FMK: Pracował Pan z wieloma reżyserami, gdyby miał Pan wybrać dwa lub trzy nazwiska reżyserów, z którymi pracowało się Panu najlepiej, to byliby to...? J.C: Niewątpliwie takim reżyserem jest Kazimierz Kutz, który był zawsze świetnie przygotowany do każdej sceny. Punktualnie zaczynał i punktualnie kończył - profesjonalizm na całej linii. Bardzo dobrze wspominam też współpracę ze Stanisławem Bareją. Niestety, nie miałem okazji pracować z Andrzejem Wajdą, a szkoda. FMK: Mieszkał Pan w różnych miastach Polski, od Szczecina, przez Warszawę, aż po Zieloną Górę, ale nigdy się Pan nie wymeldował ze Śląska.... J.C: Zgadza się. Wyjechałem z Chorzowa, gdy miałem 19 lat i przez 36 lat nie mieszkałem na Śląsku, ale zawsze wiedziałem, że tu wrócę... FMK: Dziękuję za rozmowę.



Łukasz Karkoszka
Dziennik Teatralny Katowice
16 stycznia 2008
Portrety
Jerzy Cnota