Zbyt grzeczni na sukces
Nowy spektakl Teatru Miejskiego to kolejna próba wprowadzenia trudnego repertuaru tego teatru i ponownie efekt nie jest zadowalający. Dlaczego?Ingmar Villqist nieoczekiwanie zdecydował się wrócić do własnych jednoaktówek, które napisał kilkanaście lat temu. Dziś, jak tłumaczył swój wybór, są one jeszcze bardziej aktualne niż w momencie powstawania, ponieważ o tematyce gejowskiej w Polsce mówiło się z dużo większą rezerwą niż obecnie. Podjął się reżyserii spektaklu, który w tym kształcie realizował nie dwa, nie trzy, ale dziesięć razy licząc polskie i zagraniczne produkcje. Ale efekt jest mizerny.
Wszyscy mamy jakąś przeszłość. Kochający mąż, czuła kochanka czy samotna wdówka. Nie ważne czy wolimy kolor tęczowy, niebieski czy czarny. O człowieczeństwo i godność warto walczyć w każdej sprawie. No i o swoje szczęście, co akurat bohaterom sztuk Villqista średnio wychodzi. Villqist opisał ludzi nieszczęśliwych, bo przecież o nich w gruncie rzeczy jest "Kostka smalcu z bakaliami". Jedna z kobiet (Beata Buczek-Żarnecka) żyje miłością do tej drugiej, tylko że ta druga (Anna Iwasiuta) ma dom, dzieci i wcale nie chce z tego rezygnować. Żadna nie czuje się w tym związku dobrze, ale też żadnej nie stać na jakiekolwiek rozwiązanie tej sytuacji.
Bardziej skomplikowana jest relacja dwójki partnerów, wychowujących malutką dziewczynkę. I tutaj przeszłość jednego z nich (Mariusz Żarnecki) mocno uwiera tego drugiego (Filip Frątczak), choć co innego wydaje się zagrożeniem dla ich wspólnej przyszłości...
Reżyser postanowił ostrzej rozegrać "Kostkę smalcu..." - Buczek-Żarnecka i Iwasiuta tarzają się po łóżku, dotykają to czule, to drapieżnie, wykrzykują sobie w twarz fakty z przeszłości. Są jednak przy tym zbyt delikatne, zbyt uładzone, aby uwierzyć w emocje ich bohaterek. Markowanie namiętności z odległości metra czy dwóch (widzowie podobnie jak na innym spektaklu Villqista "Kompozycja w słońcu" znajdują się tu obok aktorów) przynosi nie najlepsze skutki.
Nieoczekiwanie bohaterka Buczek-Żarneckiej okazuje się oszalałą z miłości lesbijką, która swoje szaleństwo oznajmia m.in. miotaniem się i drapaniem łóżka. To jej kolejna - po Blanche z "Tramwaju zwanego pożądaniem" - rola wariatki, z którą zupełnie sobie nie radzi. Warta zapamiętania jest za to bardzo udana, wyciszona scena telefonu bohaterki Buczek-Żarneckiej do męża swojej ukochanej. Te kilka minut przekonuje, że można było rozegrać "Kostkę smalcu..." o wiele ciekawiej.
"Beztlenowce" rozgrywają się w tej samej przestrzeni, co "Kostka smalcu...". Miejsce dwóch kobiet zajmują mężczyźni - jeden z nich z laptopem, w nienagannym stroju i stanowczej postawie (Mariusz Żarnecki). Drugi (Filip Frątczak) jest męskim wcieleniem idealnej mamy - czuły, wrażliwy, zakochany w niemowlaku po uszy. Temat "współojcostwa" potraktowany został delikatnie, z wielką życzliwością, wręcz z rozrzewnieniem. Żarnecki i Frątczak grają dużo lepiej niż chwilę wcześniej koleżanki z zespołu. Jednak z czasem to On Żarneckiego okazuje się ciekawszą postacią. On Frątczaka jest od początku do końca taki sam - z wielkim wdziękiem opiekuje się dzieckiem, ale z partnerem układa mu się coraz gorzej. Tu - odwrotnie niż w pierwszej sztuce - puenty niestety nie ma. Pozostaje psychologizująca opowieść dla wielbicieli klimatu innej sztuki Villqista - "Kompozycji w słońcu", do których zdecydowanie się nie zaliczam.
Villqist własne jednoaktówki potraktował trochę jak scenariusz przeciętnego serialu. Jego zabiegi przeniesienia uwagi na jednego z bohaterów sztuki (nie ma m.in. wózka inwalidzkiego, który pozwalał zreinterpretować jedną z jednoaktówek praktycznie już po jej zakończeniu), nie został poparty ani zdecydowanym działaniem, ani odważną wizją sceniczną. Jeden świetny pomysł na "Pussy" Rammsteina to stanowczo za mało. Szkoda.
Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
2 lutego 2010