Zdmuchnąć śmiech

Żyjemy w dobie mediów społecznościowych, dostępnych na niewyobrażalną wręcz skalę. Tym samym większość z nas trzyma w rękach potężny oręż, jakim jest narzędzie autokreacji w postaci fejsbuka czy imstagrama.

Przed tymi, którzy nie widzą nas na co dzień lub znają jedynie powierzchownie możemy wirtualnie stworzyć dowolny obraz siebie – np. poprzez zrobienie „szczęśliwego" zdjęcia. Przed erą internetu mogliśmy opierać się głównie na słowach – te opowieści też nie były łatwe do zweryfikowania. Przekonuje nas o tym spektakl „Hipnotyzer" w reż. Jana Hussakowskiego, który możemy oglądać w krakowskim Teatrze Nowym.

Kiedy wchodzimy na widownię – na scenie możemy zauważyć już dwie postaci. Pada na nich jedynie delikatny blask lampek choinkowych, którymi przystrojone jest świąteczne drzewko. Na środku, na kanapie, mężczyzna czyta gazetę, a wokół niespokojnie kręci się kobieta. Spektakl rozpoczyna jednak Tomasz Schimscheiner, który pojawia się niespodziewanie i zaczyna a stylu prowadzącego show, z nieco filozoficznym zacięciem. Za chwilę wejdzie on w przestrzeń sceny jako postać tytułowa. Zdejmie buty, żeby nie pobrudzić dywanu, dostanie kapcie, usiądzie nawet przy zastawionym stole. Kobieta będzie go przyjmować, natomiast mężczyzna w swetrze majtkach początkowo zignoruje gościa i zostanie na kanapie z gazetą. Światło wydziela granice pokoju gościnnego, w którym rozgrywa się akcja.

„Hipnotyzer" opowiada o małżeństwie z 10-letnim stażem, które zaczyna mieć siebie coraz bardziej dość, a powód kłótni jest prozaiczny – pieniądze. Neurotyczna i gwałtowna Nadia (niezwykła Martyna Krzysztofik) zatrudnia więc hipnotyzera. Nieco pijany i uparty Borys (świetny Piotr Sieklucki) najpierw wzbrania się przed seansem, ale ostatecznie się zgadza, co więcej – sam również wykorzysta tę sytuację. Genialne, lekkie i naturalne aktorstwo oraz naprawdę śmieszny tekst sprawiają, że brzuchy rozbolą nas ze śmiechu. Jednak będzie to śmiech przez łzy, dojdziemy wręcz do granic absurdu. Jest to opowieść o życiu w kłamstwie i tworzeniu lepszej wersji siebie, bez przyznawania się do wad i błędów przeszłości czy wręcz zmienianie własnej historii na potrzeby zaimponowania drugiej osobie. Dopiero hipnoza ujawnia prawdę.

Spektakl ma prześmiewczą formę, ponieważ (jakkolwiek) realnie dziejąca się historia nagle zamykana jest w ramach telewizyjnego show. W tych momentach może przypominać paradokument, nagrywany dodatkowo z udziałem publiczności. Światło się zmienia, Tomasz Schimscheiner wychodzi z roli tytułowego hipnotyzera, żeby przeistoczyć się znów w prowadzącego. Tym samym całość jest wzięta w nawias – mamy tu dodatkową metaforę. Telewizja to także medium, w którym niezwykle ważny jest element kreacji, więc jest to swego rodzaju mrugnięcie okiem do widza i wywołanie w nim pewnej refleksji.

Na koniec można jednak pomyśleć o tym, że tak naprawdę wypadałoby zdmuchnąć ten śmiech. Tę irracjonalną (choć bezpieczną) warstwę komicznej ironii, która pozwala oswoić prawdę, a jednocześnie też przyczynia się do przekłamania. W „Hipnotyzerze" nie mamy w gruncie rzeczy do czynienia z komedią, ale – z głębokim dramatem i tragedią dwojga ludzi, którzy będąc blisko nie zdawali sobie sprawy, jak są od siebie daleko. Lepsze wersje ich samych nagle przerastają ich w zderzeniu z rzeczywistością. Prawda okazuje się nad wyraz brutalna, a my wychodzimy ze spektaklu rozbawieni, bo może tylko śmiechem można „zabić" śmierć.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
22 grudnia 2018
Spektakle
Hipnotyzer
Portrety
Jan Hussakowski