Zduszony okrzyk
W „Cząstkach elementarnych" Michel Houellebecq demitologizuje rewolucję seksualną, opisując hipisów jako grupę narcystycznych hedonistów, grupę w rzeczywistości bardzo elitarystyczną i zamykającą się na brzydkich, starych oraz grubych. Zalążki takiej ekskluzywności Maciej Podstawny zauważa w pokoleniu ich duchowych ojców, bitnikach, choć krytyczna perspektywa nie wybrzmiewa w pełni. Reżyser oscyluje między laurką a pamfletem, bojąc się zedrzeć z popkulturowych ikon maski, ale nie wierząc też w pełni w ich przesłanie totalnej wolności.Nieuchwytność ducha „renesansu z San Francisco" ukazuje niezamierzenie scenografia Kai Migdałek, symbolicznie ustatyczniająca bohaterów, wyrzucająca ich z drogi, przez którą definiowali swoją wolność, na prowizoryczne obozowisko. Jeden namiot, palenisko, Allen Ginsberg w tle, zawiadywany z dużym sukcesem przez Annę Stelę i Pawła Paczesnego „kącik muzyczny" i kamera, która towarzyszy aktorom przez znaczną część spektaklu. Początkowo za jej pomocą tworzy się w tle wizualną psychodelię, rozmywające się i zwielokrotnione postaci wyłaniają się niczym z narkotykowego snu, później momentami podkreśla autoadmirację członków grupy. Wkrótce jednak kamera wykorzystywana jest głównie tautologicznie, powiększa to, co dzieje się na scenie. A przez to uwypukla jeszcze bardziej zmarnowane szanse spektaklu.
Przede wszystkim temat. Bitnicy, których „archeologię ducha" mieli rzekomo uprawiać twórcy przedstawienia, są tu ugrzecznioną, mniej dziką czy wyzwoloną wersją samych siebie. Obserwować można bardziej ich życie niż twórcze aspiracje – jedynym strażnikiem sztuki pozostaje Allen Ginsberg, próbujący doprowadzić do porządku Jacka Kerouaca i Neala Cassady'ego. Kobiety? Tak jak wśród beatników stanowiły tło, krótkie przystanki czy etapy w ich podróżach, tak i tutaj zepchnięte zostają w cień, choć bynajmniej nie przez mężczyzn – wprost mówią o tym, że są przez nich lekceważone, co nie zostaje odpowiednio mocno zaakcentowane na scenie, a spotęgowane przez twórców dodatkowo przez stereotypowy dobór: nudna żona, nienasycona kochanka i naiwna idealistka. Trudno zresztą w ciągu mozaikowych impresji, zlepku skojarzeń wyłonić jakieś przesłanie albo chociaż obraz grupy. Dzieje się tak również przez włączenie do spektaklu perspektywy współczesnej, na którą niestety zabrakło pomysłu. Podkreśla to m.in. wprowadzenie na scenę Kurta Cobaina, spadkobiercy Beat Generation, choć istotniejsze wydaje się pytanie, co z dzisiejszymi buntownikami.
Aktorzy bawią się powycinanymi ze zdjęć głowami bitników, wygłaszają względem postaci opinie dystansujące widza, ale i siebie, wprowadzają na scenę mobilne urządzenia, zwłaszcza komórki. Z jednej strony zatem w ironicznych gestach przyjmują asekuracyjną postawę „nie serio", z drugiej pokazują brak wiary w realizację przesłania bitników. Nonkonformizm pierwszych hipsterów uniemożliwiać mają rzekomo elektroniczne gadżety, które nawet jeśli są przenośne, izolują nas od świata zewnętrznego. Ta dość powierzchowna diagnoza nie brzmi przekonująco – zwłaszcza że odczytywany na końcu „Skowyt" wciąż posiada moc poruszenia, niezależnie od czasów. Jednak dramaturgiczny chaos i niepewność kierunku sprawiają, że próby buntu wyglądają śmiesznie – jak na nagraniu protestu w McDonald's czy kiedy Kerouac wyciąga z wnętrza swojego plecaka tablet. I nie wiadomo, z czego się nabijamy – czy z naiwności beatników, czy z pozerstwa współczesnych naśladowców.
Te wszystkie potknięcia bolą tym bardziej, że został zmarnowany i ciekawy materiał, i zaangażowanie młodych aktorów, których energia nie została ukierunkowana we właściwy sposób, a nawet obyczajowo ukazani zostali jak niemalże jak w mundurkach. Na nic nie pomoże entuzjazm, kiedy trzeba podążać wedle ograniczających zasad. Wiedzieli to beatnicy, dobrze, żeby do początku następnego sezonu uświadomił to sobie również reżyser i dramaturżka. Na razie w finale umieścili balon napełniający się powietrzem – jak również niespełnionymi obietnicami oraz zawiedzionymi oczekiwaniami widzów.
Marta Stańczyk
Dziennik Teatralny Kraków
3 lipca 2015