Zemsta kobiety jest najsłodsza

Podobno wszystkie wojny świata są niczym przy jednym złamanym sercu. Ale czym jest złamane serce w porównaniu z urażoną dumą kobiety? O tym mogą przekonać się widzowie gorzowskiego teatru Osterwy, oglądając najnowszą realizację komedii Szekspira Wesołe kumoszki z Windsoru w reżyserii Jacka Głomba.

„Wesołe kumoszki z Windsoru" opowiadają historię rubasznego szlachcica, Falstaffa, który postanawia uwieść dwie zaprzyjaźnione ze sobą mężatki. Porównując otrzymane od niego listy, kumoszki orientują się, że zostały oszukane przez sprytnego zalotnika i postanawiają się na nim zemścić. Każda kolejna zemsta jest jednak w ich odczuciu niewystarczająca. Okazuje się tylko następną małą igraszką, nieprzynoszącą pożądanego ukojenia. W efekcie damy urządzają więc nieszczęśnikowi coraz to nowe dowcipy, udzielając mu lekcji, którą na długo zapamięta.

Spektakl rozpoczyna się od piosenki o kobiecej stałości, wykonywanej przez aktorkę i przygrywającego jej na gitarze towarzysza. Oboje są ubrani współcześnie, a ich występ zdaje się nie pasować do całości przedstawienia utrzymanego w stylistyce epoki. Dopiero na końcu widzowie przekonują się, że część ta była otwarciem klamry, w którą ujęty jest cały spektakl i która każe umieścić go w konwencji „teatru w teatrze". Na końcu przedstawienia wszyscy aktorzy zdejmują bowiem poszczególne elementy kostiumów i śpiewają: „skończony spektakl, nie żałujcie braw, bo zabawiać was to nasza rzecz!". Ten ciekawy zabieg, ukazuje, że reżyser nie chciał na siłę uwspółcześniać realizowanego dzieła i zachęca widzów do spojrzenia na siedemnastowieczną sztukę z przymrużeniem oka.

Ascetyczna scenografia Małgorzaty Bulandy, ograniczona do znajdujących się po dwóch stronach sceny malowideł z murami miasta i koronami drzew sprawia, że aktorzy zmuszeni są wziąć na swoje barki cały ciężar przedstawienia. Jak się okazuje, radzą sobie z tym bardzo dobrze, co czyni ze spektaklu dynamiczne, porywające widowisko. Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim kreacje Jana Mierzyńskiego i Cezarego Żołyńskiego. Wspaniale odwzorowana przez Mierzyńskiego postać sepleniącego Sir Hugo Evansa wprowadza do spektaklu wiele humoru. Żołyński w roli charyzmatycznego doktora Caiusa, raz po raz przekręcającego wypowiadane słowa i niewiele rozumiejącego z tego, co dzieje się wokół niego, bawi zaś publiczność do łez. Na uwagę zasługują także ujmujący Artur Nełkowski (Sir John Falstaff) oraz Bartosz Bandura (kulawy Fenton), którego groteskowy sposób poruszania się po scenie wywołuje salwy śmiechu na widowni.

Warto zauważyć, że chociaż zabawne dialogi – w większości zgodne z oryginalnym tekstem w tłumaczeniu Barańczaka – nie pozwalają widzom ani na chwilę pogrążyć się w znużeniu, Głomb zdecydował się na dodatkowe ożywienie przedstawienia poprzez wprowadzenie do niego fragmentów Burzy Szekspira. Pochodząca z II sceny II aktu tej sztuki pieśń intonowana przez bohaterów, do złudzenia przypomina współczesne szanty i stanowi humorystyczny akcent, wzmagający komiczny wydźwięk przedstawienia. Za którymś razem widzowie zaczynają wręcz śpiewać razem z aktorami: „Ktokolwiek się pętał po naszym pokładzie, od strzępki po gniazdo bocianie, ten kochał Marysię, Małgosię i Madzię, a klął w żywy kamień na Manię".

Jedynym aspektem tego przedstawienia, wprowadzającym pewną trudną do zrozumienia niespójność, jest w moim odczuciu połączenie wyjątkowo oszczędnej scenografii z bogatymi kostiumami, stylizowanymi na stroje z epoki. Jest to nietypowe rozwiązanie, tworzące specyficzny i trudny w odbiorze kontrast. Z jednej strony widzowie mogą podziwiać peruki, biżuterię oraz bogato inkrustowane suknie aktorek, z drugiej zmuszeni są wyobrażać sobie wyraźnie wymijane przez nie płoty, krzaki czy kałuże. Jedynym urozmaiceniem scenografii jest – pojawiająca się w jednej ze scen – obrotowa platforma, na której porusza się część aktorów. Jej wprowadzenie jeszcze bardziej komplikuje jednak sytuację i każe się zastanowić: dlaczego całkowicie zrezygnowano z najprostszych elementów, a wprowadzono tak wysublimowane rozwiązania? Na to pytanie nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Jeżeli sztuka miała zostać potraktowana tak, jak chciał tego Szekspir, należało całkowicie zrezygnować z dekoracji i zastąpić je informacyjnymi tabliczkami. Jeśli jednak wprowadza się już jakąś scenografię, to czy nie powinna być ona bardziej „kompletna"?

Zaakcentowanie dystansu oddzielającego współczesną rzeczywistość od siedemnastowiecznych realiów, jakiego Jacek Głomb dokonuje ubierając przedstawienie w kontrastujące z nim nowoczesne ramy, nie przysłania faktu, iż podejmowana w komedii problematyka jest ponadczasowa. Codziennie jesteśmy przecież świadkami miłosnych rozgrywek i intryg, a każda wieś i każde osiedle wielkiego miasta posiada własną galerię barwnych postaci. Dzięki temu większość widzów odnajdzie w „Wesołych kumoszkach z Windsoru" znajome akcenty i opuści teatr z przeświadczeniem, że jest to wciąż bardzo aktualna sztuka.

 



Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
4 kwietnia 2014
Portrety
Jacek Głomb