Żeromski publicznie spowiadany
"Złe rozmowy psują dobre obyczaje" - przestrzegają nas już w pierwszej scenie, toteż widownia wrocławskiego Capitolu milczy; rozmowy w trakcie spektaklu do dobrych na pewno nie należą, a o obyczaj zachowania ciszy podczas spektaklu dbać przecież wypada.Historia toczy się na naszych oczach niespiesznym tempem, uwodzi muzyką, porywa do tańca, jest bezpretensjonalna w odbiorze i wyrazie, bez wyszukanych metafor i zawiłości, podana „po prostu”, bo i tematyka bardzo życiowa, po prostu. O grzechu. I o miłości. Ciężko bowiem wyobrazić sobie jedno bez drugiego, -stety czy nie, jedno może rodzić drugie i vice versa, podobno. Czy więcej w tej historii miłości, pasji czy szaleństwa... komuż to oceniać?
Wiele tu wątków pobocznych, postaci... wszystko spiętrza się jednak po to, aby widza, przekonanego na wstępie głosem „wiary i praworządności”, że to, co dekalogiem stoi, światłem jest – bielą, wszystko inne zaś czeluścią i otchłanią nocy, uwrażliwić na wszelkie odmiany szarości życia i tegoż przewrotność. Wystarczy przecież postąpić krok w jedną lub drugą stronę, aby wyłonić się z mroku lub weń znów zanurzyć, wystarczy niewiele...
Niemal żadna ze scenicznych postaci nie jest tu jednoznacznie dobra lub występna, świętość sięga bruku, by za chwilę kajać się w bólu i odkupywać żarliwie winy lub chociaż odkupienia pragnąć. Be wątpienia więcej tu upadków niż wzlotów, jednak człowiek jest tylko człowiekiem i zapewne dlatego sami, świadomi swej ułomności, odpuszczamy finalnie winy naszym bohaterom. A może po prostu dajemy się złapać w pułapkę patetycznego zakończenia z aktem heroizmu, szlachetną śmiercią i męskimi łzami w roli głównej. Tak czy inaczej swoiste katharsis następuje, publiczność dość emocjonalnie reaguje po zapadnięciu kurtyny.
Adaptacja sceniczna powieści Żeromskiego jest jak na dobę post-postmodernizmu wydarzeniem dość niezwykłym, co nie znaczy, że niefortunnym. Gdyby nie fakt, że na prawie trzy i pól godziny widowiska niemal jedna trzecia upływa na zmianach scenografii, można by uznać, iż jest to realizacja bardzo udana. Niestety łatwo zgubić, jeśli nie wątek myślowy, to na pewno cierpliwość, kiedy raz po raz światło gaśnie i znów naszym oczom ukazują się ruchome cuda techniki, tudzież majaki „bohaterów z offu”, którzy targają meble tam i nazad z Syzyfowym wręcz poświęceniem. Głosy postaci, które częstokroć kontynuują akcję poza sceną, „z głośnika”, nie są jednak w stanie zakamuflować tych niedogodności. Miało być trochę filmowo, krótkie ujęcia z coraz nowego kadru, jednak... chyba nie wyszło to najdoskonalej. Sprawnie, acz irytująco swą nagminnością.
A jednak po wszystkim widownia bije brawo na stojąco (to zapewne ci, którzy czują się szlachetnie z wybaczaniem, lub świadomością, że sami aż tak nie nagrzeszyli), bądź też ociera ukradkiem oko (to zapewne Ci bardzo wierzący w miłość, lub też kompletnie w niej nieszczęśliwi). Innych przejawów aktywności, typu ziewanie, nie zauważyłam, jeśli miały miejsce, były zatem na tyle marginalne, iż można uznać, że spektakl został przyjęty bardzo dobrze, tudzież... że wciąż pamiętano o... dobrych obyczajach.
Małgorzata Bochomulska
Dziennik Teatralny Wrocław
21 listopada 2009