Ziemia jałowa

Łódzki spektakl Remigiusza Brzyka mógł stać się czymś więcej niż tylko barwną opowieścią o fascynującej przygodzie trójki przyjaciół, na tle rodzącej się przemysłowej metropolii, czy nawet krytycznym portretem barbarzyńskiego kapitalizmu w jego najprymitywniejszym i najbardziej nieokiełznanym XIX-wiecznym wydaniu.

Jest w tym ponad trzygodzinnym spektaklu kilka scen zdradzających trafność reżyserskich rozpoznań, jest też i rozmach intelektualnych ambicji twórców, by wybitną, kto wie, może najważniejszą polską powieść Władysława Reymonta przeczytać dziś na nowo, jako przejmujący traktat o źródłach wielkiej manipulacji i obłędzie rodzącej się wówczas (po)nowoczesnej cywilizacji, pożerającej rzeczywistość społeczną, niczym nowotwór. A co za tym idzie, by zadać sobie także pytanie o to, czy z uwikłania w rozszalały konsumpcjonizm, ze świata opowiedzianego i wciąż na nowo opowiadanego, jak ująłby to Erich Fromm "metaforą handlową", mamy jeszcze szansę się wydostać.

Zrealizowany w Teatrze Nowym spektakl bez wątpienia stanowi popis zdolności od kilku lat już stale współpracującego z Brzykiem duetu artystów - Igi Słupskiej i Szymona Szewczyka, odpowiedzialnych za scenografię oraz kostiumy. Śląscy artyści zaprojektowali niezwykłe, imponujących rozmiarów obiekty imitujące ręczne krosna, które ustawione rzędami we wnętrzu stalowej klatki przywodzą na myśl wnętrzności jakiegoś mechanicznego potwora. Przy nich, bez wytchnienia, pracują ubrani w szare uniformy projektu Słupskiej robotnicy. W ich rolę wcielają się pracownicy ekipy technicznej teatru. Zgrabna to myśl, by ów bezimienny tłum, nie tylko wprawiający w ruch łódzką fabrykę, ale i nadający rytm opowieści, odegrali ci, którzy na co dzień niewidzialni dla widza, mozolnie ożywiają teatralną machinę. W budowaniu scenicznej rzeczywistości pomaga także oprawa muzyczna, czy raczej dźwiękowa. Bo prócz niezłej, choć ograniczającej się do ilustracji muzyki Jacka Grudnia, aktorom towarzyszy na scenie bogate spektrum efektów dźwiękowych generowanych na żywo, z pomocą syntezatora, przez Marcina "Zoraka" Szymańskiego.

Reżyserowi udaje się po raz kolejny umiejętnie ogrywając teatralną przestrzeń, w której przyszło mu pracować, ożywić na scenie mroczny świat brudnego, ciasnego, niepokojącego molocha. Gdy fabryka Borowieckiego, Welta i Bauma płonie podpalona na rozkaz zazdrosnego Zuckera, Brzyk otwiera ogromne tylne wrota sceny i rozpala na zewnątrz sporych rozmiarów ognisko - scenę oraz widownię rozświetlają płomienie i spowijają kłęby gęstego dymu. Rezultat jest znakomity.

Jednak, pomimo wszystkich tych szczytnych założeń, inscenizacyjnej zręczności i sugestywnej wizji plastycznej przenoszącej widzów w mroczny świat fabrycznej Łodzi, "Ziemia obiecana" rozczarowuje. I to z kilku co najmniej powodów.

Michał Kmiecik dokonując adaptacji scenicznej powieści, dość swobodnie dobiera i łączy wątki, postaci i plany. Niestety ów dość chaotyczny kolaż nie za bardzo chce złożyć się w spójną całość. Jednocześnie twórcy wyraźnie rezygnują z pogłębiania warstwy psychologicznej czy obyczajowej, na rzecz diagnozy społecznej, czy jak chcą niektórzy - teatru politycznie zaangażowanego. W efekcie na scenie zjawia się cała masa nieciekawych i dość jednowymiarowych postaci, których wybory, działania i motywacje pozostają nam właściwie niedostępne, i które przemierzają łódzką scenę w jakimś bliżej nieokreślonym celu. Problem w tym, że także w szerszym ujęciu twórcy mają nam do zaoferowania jedynie garść efektownych, acz niezbyt odkrywczych tez, prostych diagnoz i gotowych odpowiedzi serwowanych niestety w dość plakatowej formie. Niczego ponad to, o czym dzięki Reymontowi wiemy już od z górą dwóch stuleci, raczej się nie dowiemy. Przenikające powieść poczucie schyłku starego i narodzin nowego świata, a jednocześnie fatalna niezmienność losów, ponura nieodwołalność odwiecznej relacji Pana i Niewolnika, wszystko to, nawet jeśli chwilami pobrzmiewa na scenie Teatru Nowego, szybko rozpływa się gdzieś w natłoku krzykliwych manifestów. Od pierwszych chwil wszystko jest najzupełniej jasne.

Dlatego zamiast fascynującej opowieści o narodzinach drapieżnej, kapitalistycznej współczesności, oglądamy płaskie, choć grubo kreślone postaci, banalne spostrzeżenia i czarno-biały świat zbyt prostych opozycji - młodzi i starzy, bogaci i biedni, szlachetni choć nieco staroświeccy i kostyczni szlachcice, chciwi i prymitywni Niemcy oraz cwani Żydzi. Wdowa po Szai Mendelsohnie (groteskowo przerysowana Beata Kolak), w jednej ze scen przepoczwarza się w plugawego demona, zaś główni bohaterowie nieustannie pląsają radośnie po scenie do znudzenia powtarzając "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, to razem mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę" - chwytliwa to fraza, i trzeba przyznać ironicznie wybrzmiewająca dziś w samym sercu upadającej Łodzi. Lecz ostatecznie kompromitacja dostatecznie już skompromitowanego dziś mitu "selfmademana", to trochę za mało na trzy i półgodzinne widowisko. Spektaklowi nie pomogło wyrównane, przeważnie słabe aktorstwo. Rozpięte między nieznośnym przerysowaniem, by wspomnieć chociażby nazbyt wyraźnie zainspirowanego filmową kreacją Pszoniaka Adama Kupaja w roli Moryca Welta - a totalnym wyzuciem z wszelkich emocji, prowadzącym właściwie do zaniku jakichkolwiek cech osobowości czy charakteru u postaci - jak ma to miejsce w przypadku Horna w wykonaniu Gracjana Kielara. Co takiego fascynowało w nim jednocześnie bogatą, rozwiązłą Lucy Zuckerową (dość niestety nijaka Joanna Król) i skromną, szlachetną Ankę (niezła, bo jako jedna z niewielu konsekwentnie budująca swoją rolę Kamila Salwerowicz)? Co czyniło go autentyczną gwiazdą, budzącym podziw i lęk "lodzermenschem", któremu bez względu na pochodzenie, swój majątek bez wahania powierzył zarówno Bucholc, jak i Müller? Tego w przypadku pozbawionego wszelkiej charyzmy, mydłkowatego Borowieckiego w wykonaniu Michała Bielińskiego, raczej się nie dowiemy. Podobnie jak tego, na jakim gruncie wyrosła szczytna z pozoru idea "uszlachetnienia produkcji".

Za to nie oszczędzą nam łódzcy aktorzy dość niezgrabnych prób ogrywania faktu, że jesteśmy przecież w samym sercu fabrycznej Łodzi, prawdziwej bohaterki tej opowieści. Stąd sporo niezbyt wyszukanych słownych zaczepek, komentarzy i bezpośrednich zwrotów do publiczności.

Jest taka scena, gdzieś na początku drugiej części. Późną nocą, w opustoszałej kawiarni spotykają się stary Halpern (znakomity, bez wątpienia najlepszy Dymitr Hołówko) i ekscentryczny inżynier Myszkowski (swobodny, niemal nonszalancki Wojciech Oleksiewicz). Dziecięcy zachwyt nad nieustającym postępem zderza się z kpiną ze ślepego, pozbawiającego tchu wyścigu - to z pewnością najlepsza scena tego spektaklu. Błyskotliwa, subtelna, ważka, choć zagrana z lekkością. Szkoda, że tak szybko wracamy do smętnej w gruncie rzeczy opowieści o złych Żydach psujących rynek produkcją tandetnych trykotów.



Michał Centkowski
Miesięcznik "Teatr"
25 marca 2016
Spektakle
Ziemia obiecana