Ziemia porannego spokoju i cichej śmierci

Aktor i widz. Oczywiste i absolutne minimum teatru. Co dzieje się, kiedy celowo burzy się teatralną iluzję, rezygnuje z tworzenia ról, a jednocześnie autorytarnie zadaje się aktorom hermetyczny tekst do prezentowania na scenie? Co wtedy, kiedy przez statyczność przebiegu i brak aktywizacji widza, stosuje się wobec niego prowokacyjną arogancję - spokojnie i bez gryzącej ironii portretując jego nieświadome poddawanie się ideologizacji, medializacji i wirtualizacji rzeczywistości? Krótko mówiąc - co wtedy, kiedy formie się nie ufa, ale też apodyktycznie wykorzystuje ją do teatralnych eksperymentów? Odpowiedzi mogą być dwie: mamy do czynienia z przejawami nowatorskiej wizji teatru albo dopiero bezpiecznym i szkolnym kształtowaniem się warsztatu reżyserskiego. Dwie możliwości nie muszą się wykluczać. W przypadku dokonań Pawła Świątka "wierzący widz" mógłby powiedzieć: oby

Zdaje się, że Świątek dysponuje zmysłem teatralnego reportażysty. Jego debiutancki spektakl Szczęśliwe dni/Komedia/Ostatnia taśma Krappa na podstawie utworów Becketta można uznać za programowy - minimalizm, kameralność formy i pogłębienie egzystencjalnej treści w pesymistycznym spojrzeniu na cywilizację jednostek wypreparowanych, zagubionych w ideologiach. Droga teatralnych eksploracji została ambitnie wyznaczona. W Pawiu królowej, wystawionym w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie, młody reżyser tematyzował zanik idei wspólnoty we współczesnym pokoleniu medialnej demokracji, posługując się idiomatycznym, opartym na absurdalnym obrazowaniu, tekstem Doroty Masłowskiej. W Mitologiach, pod pretekstem dzieła Barthesa, niczym łowca mitów demaskował medialne działanie zbiorowej sugestii obłędnie nazywanej wiarą, nadzieją i żałobą; zainscenizowano pogrzeb Jana Pawła II jako jeden wielki pokaz mody - dwa dni po premierze Benedykt XVI ogłosił rezygnację z urzędu papieża. Jego wystawiona w opolskim teatrze Dżuma na podstawie dzieła Alberta Camusa to kryzysowe sprawozdanie z miejsca katastrofy, epidemii. Świątek zamienił algierski Oran na północnokoreański Pjongjang, uznając to miejsce za emblemat zamknięcia i medialnego tworzenia rzeczywistości - sześć dni później władze Korei Północnej ogłosiły stan wojny z Koreą Południową oraz gotowość do ataku nuklearnego, m.in. skierowanego w stronę USA. Skrzecząca aktualność nadaje za każdym razem drugiego dna spektaklom, które niejako "trafiają w czas". Ale czwarty z kolei zaawansowany projekt Świątka pokazuje tendencję zniżkową - oszczędniej, krócej, coraz bardziej minimalistycznie.

Opolska "Dżuma" nie krystalizuje, a już na pewno nie inscenizuje dramatyzmu utworu Camusa. Egzystencjalna powieść-parabola została użyta zgodnie z jej gatunkową i interpretacyjną otwartością. W kubistycznej scenografii, zaplanowanej przez Marcina Chlandę, nie ma miejsca na tradycyjne kreowanie dramaturgii akcji, pełną dynamikę ruchu i dialogów. Sześciu aktorów przez cały czas trwania spektaklu siedzi na sportowych rowerach i podaje wyreżyserowany tekst. Wypowiadają słowa i pedałują w zmiennym tempie: czasem prowadzą spokojną narrację, czasem sensacyjnie "wyścigują się w miejscu", raz unisono, raz dwójkowo, trójkowo itd. Nieuniknione są zaburzenia: pomyłki, poprawki, zająknięcia, które burzą niemal idealnie wypracowany przekaz; choć ze sportowego sekstetu wyróżniają się Judyta Paradzińska i Mirosław Bednarek, w ograniczonych możliwościach i chwilami potrafiący malować słowem. Nie ma performatywnego kreowania postaci i przestrzeni, pokazuje się bowiem tylko, jak tworzą się one w wyrazach i zdaniach, bo głównym bohaterem pozostaje tekst, sam język. Publiczność wymownie pochrząkująca i komentująca szeptem nieznośną bezrozrywkowość ("to ma być recytacja?") zostaje wrzucona w rolę biernych, znudzonych telewidzów albo dopingujących ze sportowej trybuny kibiców. Przez zaledwie 50 minut patrzymy na teatralnych sportowców - gadające głowy, umieszczonych w zakratowanym pudełku, którego podłoga to "kwadracik wodny" z małą fontanną pośrodku. Wizualność sterylnie piękna, minoderyjnie oświetlona i niemal idealistyczna, gdyby tylko nie ta żółta ciecz (Morze Żółte oddzielające Koreę od Chin czy też Yellow River?), w miarę upływu czasu podmywająca postawione na przedzie rowery W tej inżynieryjnie wytworzonej czasoprzestrzeni wypowiadana jest relacja reporterów, którzy z "miejsca, gdzie się działo" opisują sytuację.

Sportowi komentatorzy, niczym podczas konferencji, przedstawiają kolejne wydarzenia: pojawienie się pierwszych szczurów na ulicach, masową deratyzację, pierwsze zachorowania, ogłoszenie epidemii i zamknięcie granic miasta. Punktem kulminacyjnym jest zachorowanie i cierpienie niewinnego dziecka. W manipulatorskich mediach poruszają już tylko cztery tematy: śmierć, starość, dzieciństwo i seks. Tak więc sensacyjna informacja sprawia, że dziennikarze-sportowcy ożywiają się, zakładają słuchawki, stają na pedałach rowerów, by zobaczyć jak najwięcej. Po stwierdzeniu zgonu - obojętnie wracają do zwykłego toku relacji.

W języku angielskim dla Korei utarło się określenie "ziemia porannego spokoju". Uciekinierzy - ofiary północnego reżimu, nierzadko wcześniej wysocy urzędnicy państwowi - nazywają często swoją ojczyznę "krajem cichej śmierci". Demokracje zachodnie, które zapomniały już o żywym totalitaryzmie, z lekkim niedowierzaniem i wygodnym poczuciem bezsilności traktują rzeczywistość, w której na porządku dziennym: głód powodujący przypadki kanibalizmu, obozy koncentracyjne i obozy pracy (często będące miejscem eksperymentów na żywych ludziach), publiczne egzekucje i tortury dla nieposłusznych, w sztuce - rewolucyjny socrealizm, w gospodarce - zasada radykalnego kolektywizmu, a w prawie - zasady odpowiedzialności zbiorowej oraz dziedziczenia w (drugim pokoleniu) winy za zbrodnię. Obraz wytworzony przez zachodnie media czy realny stan? Dla najbardziej zainteresowanych graczy dogodne było utrzymywanie status quo, bo wojna dla żadnej strony nie jest opłacalna. Bogaci sąsiedzi z południa nie chcą finansować odbudowy kalekiego kraju. USA ma bardziej strategiczne cele, a podtrzymywanie obrazu nieobliczalnego wroga z "osi zła" jest zgodne z ich geopolitycznymi planami. Inni zaangażowani zarabiają na handlu bronią. A prawa człowieka pozostają pustymi frazesami. Zimnowojenna retoryka i medialny katastrofizm czy upiorna rzeczywistość propagandowej maskarady oraz nuklearne zagrożenie? Bardzo ciekawe to pole dla teatralnych eksploracji Świątka, wręcz surrealistyczne. Bieżące wydarzenia nadają jednak poważniejszego wymiaru.

Reżyser opowiadał, że w spektaklu chce badać kondycję "człowieka medialnego" i pytać o to, czym jest współczesna dżuma. Nagrania ze Studia Dżuma (wywiady z mieszkańcami, w których mówili o swoich przemyśleniach na temat warunków życia w Opolu) miały stać się - jak mówili twórcy - "elementem budowania dramaturgii spektaklu". Zapowiadało się na teatr lokalny, a skończyło się na wyświetlaniu filnu we foyer przed spektaklem. Świątek uzasadniał zmianę miejsca akcji tym, że Korea Północna to dziś najbardziej odizolowany kraj na świecie, a wszelkie informacje o nim otrzymujemy tylko od dziennikarzy przedstawiających europejską perspektywę. Mówił o spektaklu: "Pytamy w nim, czy nie jest czasem tak, że dżumą i szczurami, które ją roznoszą, nie są reporterzy czekający tylko na to, by zrobić zdjęcie, tuż przed momentem śmierci czy katastrofy".

Filozoficzno-socjologiczna refleksja w teatrze Świątka wymyka się konkretyzacjom. Nie chodzi oczywiście o gotowe recepty, ale konieczną głębszą diagnozę. Widz odnosi wrażenie intelektualnej prowokacji aniżeli dotkliwego (już nawet nie duchowego) wejścia w temat. Dżuma to z kolei w większej mierze teatralne czytanie tekstu niż spektakl. A interpretacje podsuwane przez reżysera trącą nużącą przewidywalnością. Jeśli już wyważać otwarte drzwi w teatrze, to być może lepiej w pogłębionej formie i ze sprawniejszą dramaturgią. A więc choćby "wymyślanie prochu", bo wtedy eksperyment nie tylko może być dobrą lekcją dla reżysera, ale także integralnym spektaklem dla widza.



Mateusz Węgrzyn
Kontrasty online
9 kwietnia 2013
Spektakle
Dżuma