Zła adaptacja powieści Tyrmanda

Spektakl "Zły" pod batutą Jana Buchwalda w Teatrze Powszechnym w Warszawie okazał się wielkim niepowodzeniem. Przykro było patrzeć na tę trzygodzinną profanację tak dobrze napisanej powieści, która jest przecież gotowym do przerobienia materiałem nie tylko na scenariusz teatralny, ale nawet filmowy. Każdy aspekt tego spektaklu był dowodem nieumiejętnego korzystania z bogatego wachlarza możliwości i rozwiązań scenicznych

Głównym atutem powieści jest jej nadrzędny bohater – Warszawa i warszawskość. Buchwald jakby o tym zupełnie zapomina, nie tylko przy niewłaściwym doborze aktorów,muzyki, kostiumów, układu scenerii, ale także przy tak pierwszorzędnej rzeczy, jaką jest dialog sceniczny. Winien on być prowadzony gwarą warszawską. Gwary warszawskiej – niezbędnej dla oddania klimatu tamtej specyficznej Warszawy – po prostu nie ma.

Jest za to parę luźno powiązanych ze sobą scenek przedstawiających życie codzienne miasta stołecznego. Mało ze sobą korespondujących, trochę bezsensownie, bez pomysłu wklejonych w spektakl. Mają zapewne pełnić funkcję poznawczą, czyli stwarzać kontekst – mówiąc już całkiem prosto: klimat warszawski. Stają się jednak w rezultacie nieumiejętnie wlepioną w fabułę wstawką, którą traktuje się bardziej jako męczący przerywnik, niż dający przyjemność obraz życia Warszawy. Przykładem może tu być podtrzymywany przez jedną z postaci słupek „T” oznaczający przystanek tramwajowy, nie wiedzieć czemu, zmieniający swoje położenie podczas układu choreograficznego; sama choreografia łobuzerii warszawskiej to dwie może ballady tamtej Warszawy i nużący układ pań w zakładzie fryzjerskim, gdzie siedząca na środkowym fotelu gubi się i nie nadąża z gestami. „Miejski koloryt, język ulicy, lokalny folklor” – te walory powieści w sztuce zupełnie zanikają. 

Wizytówką tego spektaklu (który w mógłby być uznany za musical) miała być część muzyczna. Niestety jest to stwierdzenie przedwczesne. Śpiewanie jest zdominowane przez drugi rodzaj przerywników, czyli nowoczesne piosenki wykonywane na skraju sceny przez młodą dziewczynę ze współczesności. Gdzie ten PRL? Bynajmniej nie w warstwie muzycznej.

Sprawa ma się podobnie, jeśli mówić o kostiumach. Sukienki pań w kawiarni można bez pudła ocenić na rok (najdalej) 2003 – nigdy nie 1954. Nie ma nawet co pomarzyć o ciuchowym smaczku, którym tak bardzo zachwycał się Tyrmand.

Kompozycja sztuki jest bardzo nieudolna nie tylko przez fatalne dialogi oraz scenografię. Wyjęte z kontekstu sytuacje zupełnie tracą swój sens i logikę. A że widownię można podzielić na dwie grupy: tych, którzy znali z powieści historię przekrętu biletowego oraz tych, którzy powieści
nie czytali, nie dziwi, że pierwsza grupa kiwała głową ze zrezygnowaniem, a druga zupełnie nie
umiała połączyć w całość tych przewijających się chwila po chwili scenek, osób, atrybutów. Co można bez trudności poprzeć argumentem pierwszym z brzegu: scena bójki Złego z bandą Merynosa. Sytuacja przedstawia się tak: jeden przeciwko kilkuosobowej zgrai napakowanych mężczyzn. Wszyscy wiedzą oczywiście, że Zły zwycięży ten nierówny pojedynek. Mimo to w powieści scena trzyma w napięciu, pełno w niej grozy i niepewności. Natomiast na deskach teatru, najpewniej przez złe rozwiązania ruchu scenicznego i ogólnie scenografii, scenka zamienia się w jakiś żenujący pastisz, parodię przygód Batmana. Rezultatem jest salwa śmiechu rozbrzmiewająca po widowni. Jest to doskonały przykład na złe połączenie znaków, braku harmonii w zestawieniu kilku tworzyw teatralnych.

Oglądając spektakl cały czas ma się wrażenie, że spektaklowi brak idei, jakiegoś głównego motywu czy koncepcji reżysera. Czy reżyseruje "Złego" na komicznie, parabolicznie, na serio, czy na absurd? I wychodzą później sytuacje, które przez publiczność (nie znającą fabuły z powieści) są błędnie zinterpretowane – widzowie śmieją się w momentach zupełnie nieodpowiednich. Błędne odczytanie znaków?

A może błędy w grze aktorskiej? Bo i ta zostawiała wiele do życzenia. Postacie Marty i Halskiego spalone, dialog pomiędzy parą zakochanych jest jednym z najbardziej nieprzekonujących, najgorzej zagranych w całej sztuce. Jedynie postać Kruszyny najbliższa swemu pierwowzorowi – choć i tu trzeba przypomnieć, że aktor grający Kruszynę (Sławomir Pacek) fizjologicznie nie pasuje do tej roli, na szczęście tylko fizjologicznie. Na tle innych aktorów wypada najlepiej. Olimpia Szuwar zmaterializowana w osobie Krukówny to raczej zwykła, frywolna, zaradna kobieta pod czterdziestkę, tak zwana babeczka, a nie utkana z mgły, tajemnicza, o zmysłowym, zniewalającym głosie i wyzywającym spojrzeniu famme fatale. Pominięty jest zupełnie wątek dziennikarski – Kuby Wirusa i Edwina Kolanki. Natomiast doklejony został autorski już pasaż końcowy, który chyba jest dopełnieniem całości, tej, bez pomysłu, wystawionej historii. 

Podsumowując, "Zły" to nieudolne korzystanie z wielu chwytów artystycznych (poetyka kampu, ironia, dystans, komiks, symultanizm poszczególnych scen), grafiki, nowatorskiego wprowadzenia komiksu w fabułę (który miał być przecież plusem tego przedstawienia), nie w porę zastosowanych przemilczeń, ciszy, mało podkreślonych gestów, nadmiaru znaków w jednej scenie i braku ich dla poprawnego odczytania w następnej. Jest to po prostu zły (sic!) spektakl. Zachwycić nie może, niemniej jest w stanie pełnić funkcję dydaktyczną – jakich spektakli nie należy wystawiać, w jaki sposób nie należy łączyć różnych teatralnych chwytów i środków, metod przekazu i systemów znakowych bez dokładnej analizy oraz motywu przewodniego. Jest przykładem na zmarnowanie potencjału powieści.



Sylwia Hornowska
Dziennik Teatralny Warszawa
27 października 2011
Spektakle
Zły