Złapany w sieci

"Caught in the net", prezentowany na scenie Och-Teatru pod tytułem "Mayday 2", to powrót po latach do historii londyńskiego taksówkarza Johna Smitha i jego rodzin(y), czyli sequel jednego z najbardziej kasowych tytułów teatralnych ostatnich lat. Ray Cooney okazuje się po raz drugi wyjątkowym specem od gmatwaniny wątków powadzonych w szaleńczym tempie, mistrzem komedii pomyłek.

I choć absolutnie nie jestem fanem tego gatunku sztuki, nie potrafię bowiem wybuchać salwami śmiechu na najbardziej chwytliwe momentami żarty słowne, a poetyka farsy jest mi kompletnie obca jako że nie jest w stanie mnie zaangażować emocjonalnie w najmniejszym nawet stopniu, to chylę czoła przed odwagą twórców, którzy chwytają się za najczęściej karkołomny wyczyn wystawienia tak napisanych utworów.

Zespołowi Och-Teatru i reżyserce Krystynie Jandzie, za cenę sporej pracy i ewidentnej koncentracji na szczegółach, udaje się oddać w ręce widzów całkiem niezły produkt z dość precyzyjnie pomyślaną strategią dotarcia do konkretnej grupy widzów. Sądząc po reakcjach publiczności (o zgrozo, wypełniającej zaledwie połowę sali i to już na dwa tygodnie po premierze) sztuka może się podobać i to nawet bardzo.

"Mayday 2" jest tak skonstruowany, że na tę samą fabułę trzeba wciąż patrzeć z dwóch punktów widzenia. W dwóch planach, bezpośrednio z sobą sąsiadujących, dzieje się rzecz o tym, jak decydując się na jedno kłamstewko w życiu automatycznie skazujemy się na lawinę kłamstw w przyszłości. Co się wówczas wydarza? Zdradzić ten detal byłoby zbrodnią, zatem zainteresowanych odsyłam do Och-Teatru; powiem tylko tyle - niejednemu cwaniakowi życie wysunęło już nieraz dywanik spod nóg.

Przyznam szczerze, ten spektakl zmęczył mnie nieco swoim "scenicznym ADHD", momentami przesadną jazgotliwością i całą tą maratońską bieganiną po scenie, ale z drugiej strony rozumiem potrzebę takiego właśnie klimatu sztuki, więc się nie czepiam. Swoją drogą, skoro ja, siedząc wygodnie w fotelu, czułem się zmęczony, to mogę się jedynie domyślać, jakim testem wytrzymałości i kondycji fizycznej jest to przedstawienie dla aktorów. A skoro o kreacjach aktorskich mowa to nawet tacy farsowi sceptycy, jak ja, z pewnością gorąco oklaskiwać będą Artura Barcisia i Marię Seweryn - dwie fantastyczne role, na które spada ciężar zasadniczej uwagi widzów, przypisany zazwyczaj odtwórcy roli głównej (w tym przypadku Rafał Rutkowski niczym szczególnym nie zaskakuje i jest Johnem Smithem, jakiego byśmy się po nim po prostu spodziewali). Dodatkowego pieprzyku warszawskiej realizacji dodaje rola ojca Stanleya Gardnera (w tę postać zręcznie wciela się Jerzy Łapiński). Zresztą cały zespół jest tutaj dobrze poprowadzony i trzeba powiedzieć, że każdy aktor "czuje" powierzoną mu rolę.

Nie potrafię wprawdzie zrozumieć skąd w erze Internetu i telefonów komórkowych stylistyka lat 80-tych w kostiumach, połączona z kiczem pop-artu w scenografii i swoistym samograjem jakim jest muzyka Boney M., ale w końcu gdzie jest powiedziane, że wszystko trzeba logicznie pojmować? Bawmy się!



Marek Kubiak
Teatr dla Was
11 czerwca 2013
Spektakle
Mayday 2
Portrety
Krystyna Janda