Złe sny Witolda

Wszystko, co widzimy, nie wydarza się w Zakopanem – ale w umyśle pogrążonego w hipnozie Witolda (Jaśmina Polak). Zdarzenia, ludzie, tajemnice okazują się nierealne. Realne pozostaje jedynie uporczywe poszukiwanie sensu, jakiegokolwiek porządku. Uporczywe i bezowocne.

Świat Kosmosu wydaje się tak efektowny, że niekiedy przytłacza: nad sceną wiszą ciemne asteroidy, nad widownią – jasne planety. Poruszają się niezmiennie, obojętne na to, co rozgrywa się poniżej. Z początku na projekcji widzimy też rozgwieżdżone niebo; potem właściwie nieustannie porusza się półokrągła ściana, za którą odkrywać będziemy kolejne elementy układanki, na przykład powieszonego wróbla. Owszem, obrotówka i pojawiające się coraz to nowe surrealistyczne rekwizyty mogą drażnić – męczą tak, jak niezrozumiały sen, w jakim na próżno chwytamy ślady przyczyn i skutków.

Garbaczewski adaptuje Kosmos Gombrowicza z zadziwiająca wiernością wobec litery powieści, zachowując fabularny porządek zdarzeń. Witolda gra kobieta, ale przyjmujemy zmianę płci bohatera naturalnie, niemalże bez zaskoczenia. Potem można, rzecz jasna, szukać uzasadnień, ale ten gest reżysera nie budzi sprzeciwu. Witold jest człowiekiem, który trafia w sam środek dziwnych zdarzeń, być może je prowokuje albo sobie wymyśla. Dlaczego więc tak istotne miałoby być to, czy jest kobietą, czy mężczyzną? Podobnie jak nieistotne wydaje się, że Wojtysową gra Paweł Kruszelnicki, a Katasię – Maciej Charyton. Więcej znaczy fakt, że Witold odbywa swoją podróż samotnie, nie ma przy nim Fuksa. Czasem tylko wspomnienie o przyjacielu materializuje się – Fuksem na moment zdaje się stawać Małgorzata Gorol, wcześniej wisząca na obrotowej ścianie niczym wróbel, od którego wszystko się zaczyna. Ale ta nieobecność Fuksa jest szczególnie dotkliwa, bo Witold w swojej przygodzie pozostaje samotny, a chwilowe sojusze choćby z Leną (Marta Ścisłowicz) okazują się łudzące.

Garbaczewski podąża za Gombrowiczem: „Rzeczywistość otaczająca była już jak zakażona możliwością znaczeń i to mnie odrywało, ciągle od wszystkiego mnie odrywało". Witold dryfuje w labiryncie możliwości, w którym zielona teatralna strzałka, wskazująca wyjście ewakuacyjne, nagle staje się Gombrowiczowską strzałką. Właściwie nic w tej otaczającej rzeczywistości nie okazuje się stałe i pewne, żaden z jej elementów nie pozwala umieścić zdarzeń w jakimkolwiek miejscu, jakimkolwiek czasie. Kostiumy zdają się uzewnętrzniać dziwność postaci i zagadkowość ich działań. Owe możliwości znaczeń ujawniają się również w wiszących nad sceną przedmiotach: ustach Katasi, monstrualnych wymionach, z których w finale poleci gęsta ciecz, strzałce, gałkach ocznych. W końcu, jak pisze Gombrowicz, „tylko na przedmioty można naprawdę patrzyć". W tym scenicznym świecie przedmiotem staje się nawet kot: metalowy szkielecik zwierzęcia, czule animowany przez Lenę.

Półokrągła ściana, z jednej strony podzielona półkami, gdzie zasiadają postaci albo gdzie umieszczone zostają kolejne ofiary – wróbel, kot, Ludwik – z drugiej strony jest gładka i pełni funkcję ekranu dla projekcji, na których widzimy akcję rozgrywającą się w kulisie. To poza sceną odbywają się rodzinne kolacje, tam swoje wywody snują Leon (Roman Gancarczyk) i Kulka. Kamera pokazuje zbliżenia na twarze, dłonie, przedmioty. Wraz z Witoldem przyglądamy się dziwności tego domu, a jednocześnie małostkowej powszedniości jego mieszkańców: obsesjom Leona, niespełnieniu jego żony, tajemniczej relacji Leny i Ludwika (Błażej Peszek). Doświadczanie rzeczywistości jest i dla bohatera, i dla widza żmudne, niewygodne, dziwnie uwierające. A jednocześnie to podglądanie uwodzi – bo przecież jesteśmy bezpieczni w swoich teatralnych fotelach i zarazem uprzywilejowani, bo możemy obserwować wszystko w zbliżeniu, dużo intensywniej niż zazwyczaj w życiu i nawet w teatrze. Ta dziwność położenia widza jest elementem świata, w którym niebo gwiaździste nie stanowi żadnej gwarancji ładu i nie zwiastuje choćby śladu sensu.

Świetna Jaśmina Polak pokazuje Witolda jako bohatera na wskroś współczesnego. Jest w jej bohaterze i pasja dotarcia do granic wewnętrznej tajemnicy, i zgoda na to, że takie dążenie może okazać się daremne.

Ten Kosmos naprawdę zaskakuje: reżyser nie dekonstruuje powieści, ale poddaje się jej porządkowi. Tak jakby nie chciał rwać siatki Gombrowiczowskich „powiązań i skojarzeń". A jednocześnie „sieć znaków tak nikłych" zostaje tu wyolbrzymiona tak dalece, że zdaje się zaprzeczać jakiemukolwiek znaczeniu, wręcz kpi z naszej tęsknoty za wszystkim, co znajome, oswojone, bezpieczne. Co więcej, zostajemy złapani na przyjemności oglądania przedstawienia – po prostu. Najbardziej bodaj „uporządkowany" spektakl Garbaczewskiego, w którym wypracowany już język teatralny tutaj wykorzystywany jest (zupełnie świadomie) niczym zużyty kod, bezradny wobec świata, jaki wymyka się opowiedzeniu, wydaje mi się równocześnie jedną z najbardziej dotkliwych prac reżysera.

Olga Katafiasz - teatrolog i filmoznawca.



Olga Katafiasz
teatralny.pl
17 grudnia 2016
Spektakle
Kosmos