Znowu trzeba się przebudzić
Rudolf Starzewski na łamach krakowskiego "Czasu" pisał w 1901 roku po prapremierze Wesela: "Trwa to "wesele" przeszło wiek - od konstytucji 3 maja, poprzez racławickie kosy i krwawe noże rezunów, poprzez pańszczyznę i "Złotą hramotę" poprzez wiece i bankiety, waśnie wyborcze i sąsiedzkie miedze pól, poprzez nieufność i obojętność, poświęcenie bez granic i bezpłodne porywy. Grajkami byli na niem byli wszyscy wieszcze narodowi, starostami wszyscy mężowie stanu i wszystkie stronnictwa polityczne - uczestnikiem każdy, komu polskie serce bije w piersi lękiem i nadzieją, każdy, kto wie i czuje, że na tym "weselu" rozgrywa się ojczyste "być albo nie być".Bielska inscenizacja dramatu Wyspiańskiego, po raz drugi w historii sceny (w 1957 roku reżysrował ją Iwo Gall a kostiumy projektował Andrzej Pronaszko), podąża znanymi z historii teatru tropami, chociaż, rzecz jasna, po swojemu. Każdy z widzów może być pewny, że po raz kolejny zanurzy się w narodową tragedię, której bohaterem jest całe społeczeństwo. Ponownie zmierzy się z polskimi kompleksami, wadami -by w końcu - w perspektywie bronowickiej chaty spojrzeć także na siebie. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, że obecna struktura społeczna zmieniła się całkowicie, że inteligencja i lud nie przypominają postaci z dzieła Wyspiańskiego, bo przecież nasze cechy mentalne, zachowania, stereotypy przetrwały. Oglądając spektakl w Teatrze Polskim można odnieść wrażenie, że problemy, z którymi stają przed nami weselni goście wybrzmiewają dziwnie aktualnie i mocno w konfrontacji z "duszą anielską" obecnej rzeczywistości.
I to wszystko przesuwa się przed naszymi oczami w akcie pierwszym tej bardzo skromnej scenograficznie adaptacji, której przestrzeń wypełnia długi zastawiony stół, krzesła. Może reżyser Igor Gorzkowski i scenograf Magdalena Dąbrowska uznali, że tylko w ten sposób można wygrać wszystkie ważne tony pierwszej części dramatu. Korowód postaci z nadekspresją i budzącą podziw siłą próbuje stworzyć spójną narrację opartą na połączeniu w jeden obraz scen znanych chyba wszystkim niemal na pamięć. Choreografia Ingi Pilchowskiej nie tylko rytmizuje całość, co bardzo ważne u Wyspiańskiego, ale sprawia, że poszczególne epizody zyskują ciekawą kompozycję i kształt taneczny. Bardzo współcześnie opracowano w tym ujęciu poszczególne epizody, tak że muzyka, której Zbigniew Kozub dał nam bardzo mało, brzmi nawet wtedy, gdy jej nie ma. Gdy się już pojawia brzmi intrygująco, drażni i niepokoi, czasem mocniejszym akordem ludowym, czasem jazzowym czy odgłosem pieśni patriotycznej.
W spektaklu gra niemal cały zespół zatem każdy ma tu możliwość pokazania swego aktorskiego pomysłu na rolę. Nie sposób opisać wszystkich. W pierwszej części wyróżniają się bez wątpienia Dominika Handzlik (Panna Młoda) jak i bardzo żywiołowa Daria Polasik-Bułka (Rachel), przyznam, że takiej interpretacji tej postaci nie widziałem. Do bronowickiej izby wchodzi pewna siebie dziewczyna, zanurzona w poezji, ale też pozbawiona uprzedzeń i bagażu niedobrych doświadczeń wynikających z pochodzenia społecznego. Po drugiej stronie bardzo skupiony i wiarygodny Gospodarz w wykonaniu świetnego Rafała Sawickiego, Nos Grzegorza Margasa, czy w końcu Pan Młody wygrany i wytańczony przez Mateusza Wojtasińskiego. Gdzieś na przeciwległym biegunie teatralnej retardacji, która przybiera formę oddechu od weselnych pląsów, sytuują się sceny z udziałem Jerzego Dziedzica (Żyd), wygrane ze spokojem i namysłem; Kazimierza Czapli (Dziad), czy Macieja Kuliga (Poeta). Interesującą i bardzo dobrze ukazaną była Gospodyni w wykonaniu Anny Guzik-Tylki, cieszyły ucho piękne i cięte zdania wygłaszane do adwersarzy przez Radczynię Martę Gzowską-Sawicką.
W tym miejscu wypada podkreślić znakomite kremowo-białe kostiumy z szarymi aplikacjami kwiatowymi, zaprojektowane przez Magdalenę Dąbrowską, która inspirowała się szkicownikiem Wyspiańskiego z lat 1896-97. Feeria barw, którymi pulsuje scena, jest imponująca. Nieustanny ruch, czasem jest go zbyt wiele, wypełnia całą przestrzeń bielskiego teatru, angażując także widownię.
Powstaje pytanie czy ta część spektaklu, odegrana w konwencji korowodu, szopki, może rewii nie powoduje przesytu, redukcji psychologicznych napięć. Z pewnością, można odnieść takie wrażenie. Zupełnie niepotrzebnie twórcy starali się uwspółcześnić gesty, wypowiedzenia, konfrontacje bohaterów poszczególnych scen. Można zarzucić młodej parze, że bardzo aktualizuje swój język, zachowanie, można, ale nie o uczuciach do "żony z prosta" jest ta adaptacja lecz zupełnie o czymś innym. I chociaż może już nie bawią nas sceny z Czepcem (Adam Myrczek), który krzycząc "któż moich groszy złodzij" sam nie spłaca długów Żydowi dzierżawiącemu karczmę od Księdza (Tomasz Lorek); przelatują bez echa potyczki i cięte repliki między Radczynią i Kliminą (Jagoda Krzywicka), to przecież wierzymy im i nie odrzucamy, bo przynoszą ulgę własnym kompleksom, są wpisane we wspólne doświadczenie, które może anachroniczne i absurdalne, ale przecież nasze, święte.
Gdy w drugiej części pojawia się wykrojona światłem z ciemności Jadwiga Grygierczyk, ubrana w czarny garnitur, zaczyna się najważniejsza, przyćmiewająca poprzednią, część spektaklu Igora Gorzkowskiego. Za chwilę odegra przed nami symboliczne misterium wcielając się we wszystkie Osoby Dramatu. Skąd się wzięła między nami, jakim cudem przemknęła przez gwarne foyer w przerwie, nie zauważona przez nikogo? To właśnie ona w zupełnej ciszy teatru odczaruje świat, który umeblowaliśmy przesadną symboliką, włożyliśmy podtekst narodowy w każdą jego szczelinę, z rzeczy tego nie wartych uczyniliśmy świętości, zanurzyliśmy się w sprawach oderwanych od realności. I po to właśnie zjawia się on, może demon, może wyrzut sumienia i pokazuje kolejno Chochoła, Widmo, Stańczyka, Hetmana, Rycerza, Upiór, Wernyhorę. Chce jeszcze raz spróbować, może teraz się uda nareszcie narodowe przebudzenie. Kiedy wypowiada prześmiewczo słowa Chochoła "przeżegnaj się wspak", to tylko po to aby wreszcie odczarować to uśpione koło kompleksów, win, ran, waśni i głupoty. Coż z tego, że poszczególni rozmówcy wzywani przed to mroczne oblicze, zdają się nie rozumieć przesłania, które im zostawia. Gdy obiega koło światła, trzymając w ręku Kaduceusz, innym razem Łuk, czy Złotą Podkowę, mamy wrażenie, że widzimy demona przybierającego różne formy wcieleń, ocierającego się w swej grze o czar, groteskowy sen, entuzjazm i wezwanie do czynu zbrojnego a wszystko po to, by uwypuklić zło i zaślepienie zbiorowości, uświadomić nam nasz zbiorowy anachronizm wiary w rzeczy niemożliwe. Być może twórcy spektaklu w tę właśnie postać wpisali cały sens i znaczenie "Wesela". Gdy zjawi się Jasiek już bez Złotego Rogu, zrozumiemy, że wszystko pozostanie po staremu, bo tragedia się nie kończy, "wesele" trwa i trwać będzie dopóki znajdą się chętni, aby wpatrywać się w tę szczególną psychodramę.
W bielskim spektaklu po obu stronach sceny umieszczono coś na kształt drabin. Mircea Eliade twierdził, że drabina oznacza przełamanie poziomów, umożliwiając przejście z jednego świata do drugiego i łączność między niebem, ziemią i piekłem. Co rusz któryś z bohaterów dramatu próbuje na nią wejść, ale rezygnuje i schodzi. I taki jest finał spektaklu, wieńczy go dojmująca rezygnacja, która następuje po głośnych chwilach barwnego "wesela". To ona znowu odsunie od siebie ludzi, zniszczy sojusze, wprowadzi do życia na nowo obcość i fałsz. Czy tak będzie? Czy było kiedyś inaczej? - zdaje się pytać Gorzkowski. Pozostaje nadzieja, że ta próba przebudzenia, w której uczestniczyliśmy kwietniowej nocy, pozostawi po sobie ślad a słowa Ojca Panny Młodej wypowiedziane pośród weselnej wrzawy: "Niech się bawią, niech się weselą, tela tego, co te parę dni" nie zamkną nas znowu w chocholim tańcu niemożności.
Wojciech Lipowski
Śląsk
17 lipca 2019