Zwierciadło Geniuszu (1)

"Zwierciadło Geniuszu" to tekst traktujący o stosunkowo nowej formie terapii w polskich szpitalach psychiatrycznych - terapii sztuką. Zabiera czytelnika w podróż po odizolowanej rzeczywistości, która jednak niezmiennie fascynuje, a dodatkowo jest w ostatnich latach rozgłaszana na skutek strategii ocieplania wizerunku przez sam szpital im. Józefa Babińskiego w Krakowie. Podstawowym celem, jaki postawiłam sobie przy pisaniu reportażu, było spojrzenie na zagadnienie arteterapii z perspektywy zarówno terapeutów, osoby z zewnątrz, jak i dopuszczenie do głosu samych pacjentów. Wraz z kolejnymi wizytami zauważyłam, że mój reportaż zaczyna przypominać opowieść; spostrzegłam, że zajęcia te nie polegają tylko na warsztatach manualnych, ale cały ich terapeutyczny charakter tworzą osoby na nie uczęszczające - a ściślej atmosfera, którą (nawet nieświadomie) potrafią razem stworzyć. Atmosfera skupienia, perspektywa możliwości i bycia przydatnym, akceptacji, która przy zaburzeniach psychicznych jest kluczowa, a której czasem na próżno można by szukać na oddziałach psychiatrycznych. Moim zamierzeniem było również, by czytelnik otrzymał wreszcie materiał wolny nie tylko od stereotypów, ale także polityki szpitala. Planowo, tekst stanowi pierwszą część serii przekazów pisanych zza bram szpitala. Kolejne mają traktować o działalności teatralnej pacjentów i gmachu teatru na terenie szpitala.

„Geniusz" – na dźwięk tego słowa wszyscy mają jednoznaczne skojarzenia – automatycznie przychodzi nam na myśl ktoś niesłychanie utalentowany, posiadający wiedzę wybiegającą poza naszą, ktoś ponad nami, nieosiągalny. Zarazem jest to osoba najbardziej nam odległa, gdyż nie jesteśmy w stanie wczuć się w jego rolę. Geniusz, artysta w swoim fachu, fascynuje, ale i wywołuje strach – w końcu najbardziej boimy się czegoś, czego nie rozumiemy. Podobną sytuację w społeczeństwie ma tylko jedna grupa ludzi – osoby uważane za psychicznie chore, niepoczytalne. Fakt podobieństwa pozycji obu tych grup został zauważony i z różnym skutkiem badany, jednak niepodważalnym jest, iż jeśli chcemy przybliżyć się do zrozumienia geniusza, musimy najpierw pojąć wariata. W końcu nic nie jest do siebie tak podobne w funkcjonowaniu, jak skrajności.

Aby jednak na wstępie ostudzić zapędy do jakże ludzkiego streszczania i zapobiec nazywaniu jednego drugim, zaznaczam, że równowaga tych zagadnień leży na bardzo cienkiej linii i potrzeba wrażliwości oraz wyczucia, zanim coś się stwierdzi, lub użyje danego określenia. Geniusz bowiem to nie obłąkaniec, a obłąkaniec to nie geniusz, ale faktem jest, że jest im bliżej do siebie, niż od „normalnego" człowieka.
W celu odstygmatyzowania obu tych grup wynoszonych zawsze na piedestał, lub wrzucanych do piwnicy piramidy społecznej, udaję się do jedynego miejsca, gdzie o szczerość przekazu twórców nie muszę się martwić – pracowni arteterapii szpitala psychiatrycznego.

Dnia 8 czerwca 2019 r. o godzinie 11 wstępuję na teren krakowskiego szpitala psychiatrycznego im. Józefa Babińskiego, potocznie zwanego Kobierzynem. Po przekroczeniu bramy oczom ukazuje się piękny ogród i kompleks budynków zbudowanych w stylu secesyjnym z naleciałościami gotyckimi. Sprawia to wrażenia „miasta w mieście", a wręcz elitarnego sanatorium. Największy i najbardziej monumentalny w formie zdaje się być teatr – mam nadzieję, że uda mi się go zwiedzić. Celem moim jest jednak Warsztat Terapii Zajęciowej, do którego, po uprzednim zabłądzeniu w polu z ziołami leczniczymi, udaje mi się dotrzeć lekko przed 11:30. Skromny dla odmiany budynek WTZ od środka robi jednak wrażenie piorunujące zmysły. Ma się odczucie, jakby weszło się do pracowni artystycznej z lekką dozą chaosu. Wszędzie sztalugi, przyrządy do tworzenia podstawowe jak i bliżej mi nieznane, a przede wszystkim obrazy i plakaty. I dużo luster pomiędzy nimi. Luster, które zdają się przemawiać najbardziej ze wszystkich wywieszonych dzieł, sugerujące, że oto jesteśmy teraz po drugiej stronie lustra, w krzywym zwierciadle, karykaturze zewnętrznego społeczeństwa.

Wrażenie potęguje fakt, że wszyscy tutaj są ubrani w sposób zwyczajny, nie ma podziału na szpitalne ubrania i lekarskie kitle.

Wszystko jest „tak samo, ale inaczej", na pierwszy rzut oka normalnie, tylko podskórnie czuje się, że ludzie odbierają tu siebie nawzajem inaczej.
Udaję się na spotkanie i rozmowę wstępną z gospodarzami, czyli terapeutami. Ma ona dla mnie szczególne znaczenie, bowiem to w ich rękach leży znalezienie „ujścia", przez które myśli i wewnętrzna „powódź" pacjenta będą mogły bezpiecznie sączyć się w formie sztuki. Pytam zatem o plan, który realizują na zajęciach. Pierwszym punktem jest zachęcenie pacjentów do przyjścia na ustaloną godzinę, oderwanie ich od siedzenia w domu, czy szpitalnym pokoju, pokazanie, że mogą zacząć się komunikować i będą wysłuchani. Tutaj wstępuje potrzeba kontaktu z innymi, który na początku jest mieszany, nie od razu z samymi ludźmi spoza ich światka, ale i tymi podobnymi sobie. Już prośba o ołówek, czy podzielenie się przyborem otwiera osobę na kontakt z drugą, a to stopniowo prowadzi do rozmowy, do zainteresowania działaniem drugiego. Zawiera to w sobie elementy treningu zawodowego. W sposób miły i dobrowolny wprowadza się pacjenta w normalne funkcjonowanie społeczne. Stwarza się mu warunki do komunikowania nie tylko słowami, ale i rysunkiem, sztuką. Zostaję także poinformowana o twórczości i specyficznej osobowości pacjentów, których przyjdzie mi spotkać oraz obdarowana filmami o bywalcach WTZ-u, a następnie udaję się na salę zajęciową. Zostaję sama z uczestnikami zajęć, przeglądając teczki niektórych z nich.

Wszyscy są pochyleni nad swoimi pracami, powoli jednak wyczuwam ich zainteresowanie. O czym zagadują? Tym samym, co każdy inny człowiek, ale po chwili zauważam, że każde zagadnienie poruszają jakby bardziej emocjonalnie, a rozmowa o zwierzętach rodzi filozoficzne skojarzenia. Zaskakującym jest, jak różne są te osoby, jak od razu to pokazują, jaką mozaikę wspólnie tworzą. Są jak kolory, które teoretycznie nie mogą stać obok siebie, ale próbują tą granicę przełamać. Są jak oszpecone piękno – a w końcu nic nie pociąga człowieczego zainteresowania w równym stopniu, co urodziwa twarz z blizną. Kolejna cecha, jaka wyszła dość szybko – wrażliwość, szczególnie na krzywdę zwierzęcą. Zdaje się, że nie rządzą tu stereotypy. Możesz swobodnie się wypowiadać. Zaciekawiona podchodzę do jednego z twórców. Dowiaduję się, że tworzy gry planszowe; dąży do skonstruowania gry, która będzie oddziaływała na odbiorcę tak samo mocno, jak popularne hity, ale nie będzie w niej przemocy.

Mam przed sobą teczkę z pracami Sylwii Mensfeld. Wciągają, zastanawiają, przerażają, a niektóre zaskakują pięknem, lub oddziałują na oczy i psychikę doborem kolorów i ilością elementów. Są odwzorowaniem schizofrenicznych wizji, pozornym chaosem, jednak z każdą chwilą patrzenia można wychwycić kolejne elementy tworzące opowieść. Spotkałam się z opinią, że ich prace nie mają wartości, że są przypadkowe, a przecież to oni są właśnie najbardziej szczerymi artystami, gdyż sztuka polega na tym, by tworzyć coś, w co samemu nigdy by się nie uwierzyło, co wykracza poza normy, a następnie przekonaniu do tego odbiorców. Dzięki temu brakowi oporu dzieła, które mam przed sobą, są tak idealne w swojej surowości, tak silnie przemawiają do odbiorcy. Zaczyna wyłaniać się tu analogia pomiędzy tymi pracami, a dziełami geniuszy. Czym jest bowiem geniusz? Warto napomknąć, iż geniusz to nie jest forma idealna – nadużywamy często tego określenia. W istocie jest to przewrót w jakiejś dziedzinie, nowość; to objawienie, które nie tylko olśniewa świat, ale go przeobraża. Przede wszystkim jednak jest to przełamanie rutyny. Stąd każdy rewolucjonista ma początkowo tyluż przeciwników-rutynistów, ilu później zwolenników. Człowiek genialny zostaje takim nazwany dopiero, gdy odnajdzie drogę do wyjawienia siebie, stworzy nowy „alfabet", w przeciwnym razie osoba taka niewątpliwie zostanie nazwana wariatem. Idąc tym tropem zauważymy, że szaleństwem jesteśmy gotowi nazwać brak tworzenia na rzecz społeczeństwa. Genialność i szaleństwo mają zatem kolejną cechę wspólną – szukanie ujścia.

Kolejnym elementem mojego zwiedzania jest wystawa zmarłego pacjenta, Jana Szewczyka. Pierwsze wrażenie – kosmos. Obłęd. Przytłoczenie. I podpis: „Poprzez twórczość porządkuję chaos". Obrazki, w których na pierwszy rzut oka można dostrzec tylko chaos, z każdą chwilą przyglądania się nabierają kształtów i sensu. Zdaje się, że odkrywamy kolejne drogi labiryntu, przez który jesteśmy oprowadzani według ścieżek wyznaczonych przez autora. Wrażenie to okazuje się być trafne – zostaję bowiem poinformowana, że autor, zanim zaczynał rysować, myślał nad każdą kreską, czasami godzinami, każda była przemyślana (jej położenie, forma i tak dalej), zamierzona i posiadała swój własny cel. Autor posiadał także specyficzny proces twórczy – wszystkie narzędzia musiały być dobrane do tego, co chciał przekazać, rysował m.in. krzyżykiem srebrnym, a ulotne myśli znalezionym opodal oddziału piórem. Nie był w stanie przedstawić swoich myśli w pożądany sposób innym przyborem, niż tym, który oddawał ich charakter. Twórczość jego cechuje także duża refleksyjność. Pod każdą serią rysunków znaleźć można cytat, niektóre z nich: „Sztuka leczy z ran zadawanych przez rozum"; „Sztuka to ciekawość świata nadprzyrodzonego"; „Moje rysunki to zmaterializowanie moich przemyśleń". Uważał, że gdy tworzy, łączy się z innymi wymiarami. Pacjent ten wpisuje się także do tezy o przeżywaniu przez osobę utalentowaną, tak samo jak szaloną, kilku młodości (postawioną przez Kretschmera). Udało mi się dowiedzieć, że autor przeżywał stany, w których czuł się na powrót młodo, szczególnie w chwili tworzenia. Złożoność systemu twórczego Jana Szewczyna prowokuje do refleksji – ile energii chorzy muszą mieć i potrafić wyzwolić w sobie, by wytworzyć nowy świat, cały swój wewnętrzny system, kompletnie inny, nie mający przykładu, ani gotowego wzoru, jaki „normalni" otrzymują od społeczeństwa i uczą się go od pierwszych chwil życia – czym bylibyśmy, gdyby tego prowadzenia za rękę zabrakło, czy każdy byłby w stanie wytworzyć swój własny system? „Szaleni" często sami rezygnują z naszego systemu, odłączają się od niego, by skupić się na tym, co dyktuje ich własna psychika. „Choroba jest tu podkładką pod uwolnienie się wyobraźni" – zauważa terapeutka WTZ.

Zagłębiają się w tym systemie na tyle, że gubią drogę do zakomunikowania nam tego, co przeżywają – lub nie można tego zrobić, gdyż nie jest to możliwe do przekazania w sposób, którym się posługujemy – to nasz „alfabet" komunikowania może być zbyt ubogi, nie uwzględniać takich wzniesień umysłu. Medium stanowi na szczęście sztuka, poprzez którą może odbywać się komunikacja. Przykładem na to jest pacjent pochodzący z Kazachstanu o nazwisku Rusłan, który ze względu na chorobę umysłową, jak i barierę językową nie jest w stanie dobrze się komunikować. Rusłan zaczął rysować po wybuchu choroby, wcześniej nigdy nie miał styczności ze sztuką. Jego obrazki zawierają powtarzające się elementy, jak np. „teleporter" – okrągła, duża kula z wirującym środkiem w rogu rysunków. Terapeutka twierdzi, że może oznaczać to przenoszenie się świadomości autora do innego wymiaru postrzegania – tego, w którym jest w stanie tworzyć. Jego twórczość skupia się najczęściej na kosmosie. Sam pacjent twierdzi, że przenosi się na 2-3 sekundy w inny świat, obserwuje kosmos, a potem stara się przenieść na kartkę to, co zobaczył i poczuł. Zapytany o teleportery nie jest w stanie dokładnie opisać, dlaczego i od kiedy pojawiają się w jego pracach; w ogóle ciężko mówi mu się o własnej twórczości, jak i tym, co przeżywa wewnętrznie. Potwierdza jednak, że rysowanie pomaga mu w przekazywaniu odczuć i wizji. Rozmawia się z nim nie bez kłopotu, posługuje się bowiem mieszanką polskich i rosyjskich słów, błądzi spojrzeniem po przedmiotach, a gdy patrzy w stronę rozmówcy, to nie wprost na niego, tylko jakby przez niego. Zapytany, czy oddziela chorobowe urojenia od rzeczywistości, odpowiada, że zazwyczaj tak, ale czasem jest ciężko. Chętniej rozmawia o bajkach, które interpretuje na swój sposób i przenosi w formie historyjek na papier. „Łatwiej jest coś narysować, niż powiedzieć" – mówi. Rozkręca się też po napomknięciu o kosmosie – okazuje się, że czyta o nim wiele, ogląda filmy, interesuje się wynalazkami. Jest ciekawy świata pozaziemskiego. W rysunkach o tematyce kosmicznej często pojawia się też postać, od której wychodzi światło. Według autora jest to „duch święty", wychodzący z ciała. Powtarza wielokrotnie słowa „machina wriemieni" – fascynuje go możliwość podróżowania w czasie. Seria rysunków bajkowych jest zdecydowanie pozytywna, kolorowa, o kosmosie także, choć miejscami dziwna i tajemnicza, gdyż widać w niej przebłyski własnych koncepcji Rusłana. Na dnie teczki spoczywają natomiast rysunki drastycznie inne od pozostałych – w ciemnej kolorystyce, z potworami, bestiami, niepokojem bijącym z kartki. Przedstawiają świat urojeń, majaczenie, cierpienie duszy. Jeden z nich szczególnie przykuł moją uwagę: przerażona, biegnąca postać, goniące ją dwa duże, czarne psy z rozwartymi szczękami ukazującymi kły. Bestie zaganiają postać w zwężającą się uliczkę. W najwęższym punkcie ścianki mogą zgnieść ludzika. Jest to ewidentnie przedstawienie choroby zaganiającej chorego z rzeczywistości do świata jego urojeń. Autor, gdy przyglądam się pracy, powtarza „gonią, są za mną".

Różnorodność prac tego pacjenta pokazuje różne oblicza choroby – z jednej strony cierpienie i strach, a z drugiej pragnienie radości z życia mimo niej i tworzenie własnego, bezpiecznego wymiaru, w którym można przed nią na chwilę uciec. Choroba w tym przypadku zmusiła ofiarę do tworzenia czegoś własnego, spowodowała pociąg do sztuki, ciekawość świata jak i tego, co ponad nim. Pacjent mówi, że zaskakuje czasem sam siebie, gdyż ma ogrom pomysłów na minutę, podczas gdy wcześniej w ogóle nie był twórczy. Terapeuci twierdzą, że przejawia się w nim „strumień nadświadomości", a jego umysł płynnie przechodzi z jednego wymiaru do drugiego.  (cdn)



Paulina Pacyga
Dziennik Teatralny
31 stycznia 2020